Jesteś tutaj: prof. Jacek Bartyzel » Miscellanea » Wyimki z raptularza: lipiec 2000 – luty 2001

Wyimki z raptularza: lipiec 2000 – luty 2001

Jacek Bartyzel

29 lipca 2000

Informacja z dzisiaj: Wczoraj w kioskach pojawił się ostatni numer „L’Unity”, historycznego organu Włoskiej Partii Komunistycznej (PCI). Pogrążone w kłopotach pismo już od kilku dni było w rękach likwidatorów.

Pierwszy odruch to zwykła Schadenfreunde: „komusza” gazeta „na śmietniku historii” i to – o ironio tejże! – jako ofiara „wilczych praw rynku”. Ale natychmiast tłumię w sobie tę małoduszną satysfakcję; w końcu, jeżeli coś, co istniało kilkadziesiąt lat, znika, jeżeli założył tę gazetę niegłupi przecież facet (chyba najinteligentniejszy z marksistów, w dodatku taki, którego studiują dziś – z pożytkiem – głównie prawicowcy), który zresztą swoje przekonania, jakiekolwiek by były, wypluł krwią, to jest to jakaś dziura w bycie, jeszcze jedna realność pogrąża się w nicości – czyż to może cieszyć konserwatystę? Przypominam sobie świadectwo Gómeza Dávili: Reakcjonista jest strażnikiem dziedzictwa. Także dziedzictwa rewolucjonisty.

Co innego poza tym przykuwa moją uwagę w melancholijnej, z zupełnie innych powodów, notce w „Gazecie Wyborczej” – martyrologiczny komunikat o następującej treści: Pod rządami faszystów jej [„L’Unity”] egzemplarze były konfiskowane, a pracownicy padali ofiarami brutalnych napaści.

Ciekaw jestem czy piszący tę notatkę zdał sobie sprawę z tego, że „w tle” przekazał inną jeszcze informację; tę, że w państwie faszystowskim, szykanowana, bo szykanowana, ale jednak wychodziła legalnie gazeta komunistyczna. Jakże surrealistycznie brzmiałby natomiast taki oto komunikat: „Pod rządami komunistów egzemplarze organu partii faszystowskiej były konfiskowane, a pracownicy padali ofiarą brutalnych napaści”. Gazety im się zachciało, bezczelnym, faszystowskim, brudnym świniom!

3 sierpnia 2000

Wolfram von Eschenbach nazywa w Parsifalu bagdadzkiego kalifa żydowskim imieniem baruch (hebr. baruc – „błogosławiony”; niem. babestrecht). Czy świadczy to o „antysemityzmie” średniowiecznego poety-rycerza? W żadnym razie: mówi o nim z największym szacunkiem, wręcz z czołobitnością, jako o „mężu potężnym”, który pogańskie imię ma tak świetne, / że go baruchem zwano zgodnie. Tłumacz i komentator eposu (Andrzej Lam) objaśnia lakonicznie, że przypisanie tego tytułu kalifowi „świadczy o niejasnych powiązaniach arabsko-żydowskich” i dorzuca ciekawą informację: otóż, kroniki krucjat nazywały kalifa „papieżem” (papa) lub „apostołem” (apostolicus).

Nie tylko to zadziwiające nazewnictwo, ale wszystkie opisywane tam przygody rycerza Gamureta świadczą o kurtuazji i o praktycznej tolerancji religijnej, narodowej, nawet rasowej, pomiędzy toczącymi nieustępliwą przecież walkę rycerzami dwóch religii i cywilizacji: chrześcijaństwa i islamu. Wojownicy arabscy nie wahają się sławić cnót i dzielności „Franków”, i z wzajemnością. Gdy akurat nie toczy się wojna pomiędzy Krzyżem a Półksiężycem, rycerze obu światów walczą nieraz społem w tej lub owej sprawie. Kapelan Gamureta odprawia mszę dla swego pana i jego orszaku w środku pogańskiego kraju, i z tą samą oczywistością zasiada z nim na wieczerzy u stołu pogańskiej władczyni Hindusów, która na dodatek jest całkiem czarna, co nie przeszkadza Gamuretowi zakochać się w niej bez pamięci. A przy tym wszystkim żadnemu z bohaterów nie przyszłoby do głowy rozwodzić się nad koniecznością „otwartej tolerancji” dla „inności” czy nad wyższością „wielokuturowości”, ani twierdzić, że „wszystkie religie są tak samo dobre”. Właśnie dlatego ich zachowania były tak naturalne; nie skaził ich fałsz ideologii.

(wieczorem)

Wstrząsającą relację o kalekim żołnierzu węgierskim, którego Rosjanie trzymali 53 lata w psychuszce, telewizornia „kwiatkowsko-kwaśniewska” musiała splugawić (nawyk czy metoda – a może jedno i drugie?) kłamstwem, że podczas II wojny światowej Madziar ten „walczył w szeregach nazistów”. Ciekawe co nie mieści się w tych zideologizowanych móżdżkach: czy to, że regent Królestwa Węgier miał prawo suwerennie decydować po czyjej stronie podległa mu armia ma brać udział w wojnie, czy też atawistyczny nawyk potępiania każdego, kto ośmielił się podnieść zbrodniczą dłoń na Kraj Rad? Może to jednak po prostu zwyczajna „choroba wieku”, który nie umie już odróżnić tego, co „państwowo-polityczne” od „partyjno-politycznego”, a regularnej armii od bojówek partyjnych?

13 sierpnia 2000

W gruncie rzeczy bluźnimy, ilekroć ośmielamy się powtarzać, jako własne, słowa Chrystusa: Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił? Winniśmy raczej mówić: Boże, czemu ja Ciebie opuściłem.

18 sierpnia 2000

Na okoliczność kanonizacji rodziny carskiej przez Cerkiew Rosyjską programy informacyjne prawie wszystkich stacji telewizyjnych podają, że Mikołaj II i jego bliscy zostali przez bolszewików rozstrzelani. Bodaj tylko w jednej ze stacji (zapomniałem w tym szumie, w której) powiedziano zgodnie z prawdą, iż zostali oni zastrzeleni. Niby niewiele, różnica na pozór subtelna; być może nie ma w tym również złej woli, tylko zwykła bezmyślność, ale zawsze niesmak. „Rozstrzelać” kogoś, znaczy przecież zachować pewne cywilizowane normy, szacunek dla osoby wroga, dla sprawy, którą reprezentuje; w egzekucji przez rozstrzelanie jest i treść – honor, i forma – ceremoniał, a razem tragiczny majestat, który jakoś spływa nawet na katów. Angielscy purytanie i francuscy jakobini też byli obłąkańcami i mordercami, ale mimo wszystko zachowali przynajmniej tę treść i tę formę, ścinając publicznie toporem Karola I i gilotynując Ludwika XVI. Romanowowie zginęli po kryjomu, zastrzeleni znienacka w cuchnącej piwnicy, zaszlachtowani bagnetami jak zwierzęta w mordzie rytualnym. A bolszewiccy tchórze nie mieli nawet odwagi przyznać się, że tego mordu dokonali: przecież mogli ogłosić, że wykonali „wyrok” w imieniu ludu!

25 sierpnia 2000

Z artykułu Pierre’a Pujo o nacjonalizmie w „L’Action Française” z 3-23 VIII 2000: Nacjonalizm francuski rozpoznaje Boga jako źródło prawa i autorytetu. Lecz nacjonalizm ma za zadanie poszukiwać środków politycznych niezbędnych dla obrony narodu. Jest absurdem chcieć przeciwstawiać mu doktrynę katolicką, która precyzuje cele akcji politycznej i definiuje – dla wierzących – jej źródła. […] Z drugiej strony, posłuszeństwo zasadom religijnym i moralnym nie dyspensuje wiernych od rozpoznawania zasad sztuki politycznej i lekcji, które daje nam Historia. Kierowanie się wspaniałymi naukami rozwijanymi przez Jana Pawła II nie gwarantuje jeszcze uprawiania dobrej polityki. Na przykład, Papież głosi, że prawo narodu do ukonstytuowania się w Państwo nie jest absolutne i że trzeba również uwzględniać dobro wspólnoty międzynarodowej. Ale to jest zasada bardzo ogólna, która nie mówi nam wcale, że Francja musi wyrzec się swojej wolności w Europie supranarodowej na bazie traktatów z Maastricht i Amsterdamu. […] Jest dobrą rzeczą usprawiedliwiać prawa narodów przez odniesienia religijne, lecz nie przeczy to konieczności praktykowania zdrowego nacjonalizmu, który poucza jak hic et nunc naród francuski może być zabezpieczony od zagrożeń wewnętrznych i zewnętrznych. Taki nacjonalizm, zauważmy, nigdy nie był potępiony przez Kościół.

Nic dodać nic ująć: prawdziwie galijska clarté. Wystarczy tylko w miejsce słów: Francja, naród francuski, wstawić Polska, naród polski.

26 sierpnia 2000

Wiadomość o postanowionej beatyfikacji Piusa IX, dryfująca na lewicowym mainstreamie Arka Noego „uczciła” paszkwilem księdza Kracika (to ten sam gorliwiec, który rok temu usłużnie opluł oswobodzicieli Grobu Chrystusa). O wściekłości neomodernistów z powodu wyniesienia na ołtarze autora Syllabusa świadczą same tylko śródtytuły artykułu, z których prawie każdy „zionie tolerancją”: Mniemany liberał; Kwas rozczarowań wzajemnych; Żałosna restauracja; Klątwy i negacja; Ultramontański chór…; natomiast o poziomie naukowym (i rzetelności) jakby nie było „kierownika Katedry Historii Kościoła w Czasach Nowożytnych Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie” szkoda nawet mówić. Ten „historyk” widzi w liberałach, demokratach i rewolucjonistach XIX wieku aniołów pokoju, których dobra wola rozbijała się o tępą „nieustępliwość” papieża, w ogóle natomiast nie słyszał o ich systematycznej walce z Kościołem wszelkimi metodami.

Zresztą, z katolikami „otwartymi” szkoda dyskutować, naprawdę zastanawia mnie, nie po raz pierwszy, co innego: jaka sprężyna w duszy uruchamia takie zjawisko, co popycha nawet osoby konsekrowane do takich żałosnych popisów przed możnymi tego (demokratycznego) świata? Prawda, nie jest to rzecz całkiem nowa; wszakże już Oświecenie pełne było upudrowanych pajaców z eleganckimi żabocikami na sutannach (teraz i one już démodé), perorujących w salonach o zaletach „religii naturalnej” i spijających z ust kolegom-Encyklopedystom frazesy o „rozumie”; tych „księżyków modnych”, których spolszczono przepysznie na „labusiów”. Więc o co chodzi naszym dzisiejszym labusiom łaszącym się do demoliberalnych panów: o uznanie, oklaski, nagrody, o pochwały, że tacy „światli”, „otwarci” – i, co najzabawniejsze – „odważni”? Więc tylko próżność? Chyba jednak jeszcze coś, co jest i odwrotnością i dopełnieniem próżności: to wielki strach. Potworna trwoga, że jeśli nie będą takimi, jakimi zwycięski świat gotów jest ich tolerować, a najgorliwszych nawet poklepywać po plecach za wierną służbę jego ideologicznym mitom, to zostaną potępieni i odrzuceni, napiętnowani jako „zamknięci” i „integryści”. Straszny sen labusia: na obłoku zjawia się Bardzo Ważny Dyrektor Programowy Telewizji i grożąc mu palcem obwieszcza wyrok: nigdy już nie zostaniesz zaproszony jako Autorytet do dyskusji w Studiu Telewizyjnym!

2 września 2000

Jak było do przewidzenia, progresiści będą się pocieszać jednoczesną beatyfikacją „dobrego papieża Jana”. Kiedy się czyta ich wywody (jak artykuł Wielowieyskiego) uderza zupełna i raczej odruchowa już otwartość, z jaką stosują jedyne i rozstrzygające o wszystkim kryterium oceny i poszczególnych papieży i w ogóle wszystkiego, co dzieje się w Kościele: stosunek do demokracji. „Dobry papież” to demokrata, papież-niedemokrata – „zły”, „anachroniczny”, „nie rozumiejący nowych potrzeb”. Oto „absolut” postępowych katolików (?): po zdetronizowaniu Chrystusa-Króla – padnięcie plackiem przed bałwanem Demokracji. Kult czysto naturalistyczny – nie co innego zresztą prześwieca na przykład przez pochwały Wielowieyskiego: cała ta retoryka „wyzwolenia”, „pokoju”, „zabezpieczenia praw”, „pojednania i braterstwa ludzi różnych ras, kultur i religii”, i wszystko to rzekomo takie „głębokie”. Przecież tę bełkotliwą sieczkę słychać nieustannie z każdego demokratycznego kukuruźnika – a teraz każą nam jeszcze podziwiać fakt, że jej odpryski przedostały się do encyklik Jana XXIII (i zachwycać się ich głębią).

Właśnie dlatego nie mogę do końca zgodzić się z moim przyjacielem Markiem Jurkiem, który (w „Życiu” Wołkowym) szuka syntezy w (zasadniczo słusznym) nova et vetera, przypominając konserwatyzm liturgiczny Jana XXIII i jego obronę linczowanych petainistów, gdy był nuncjuszem w Paryżu. Bardzo pięknie, ale mentalnie był to jednak „duchowy parias” z „rasy zrównywaczy” (co zauważył, o ile pamiętam, Evola – jaka szkoda, że nie katolik). Naturalnie, nie dotykam tu wymiaru duchowości w ścisłym sensie, więc i zasadniczego motywu beatyfikacji.

3 września 2000

Naiwnie sądziłem, że już nic nie może mnie zaskoczyć; tymczasem bezczelność hucpiarskich „recenzentów” beatyfikacji zdaje się nie znać granic w pomysłowości. Pośród listy zarzutów przeciwko „kontrowersyjnemu” papieżowi Piusowi IX znalazła się „zbrojna obrona” Państwa Kościelnego! A zatem to już nie zbrojna napaść – w tym wypadku zbirów masona Garibaldiego – tylko obrona Patrimonium Sancti Petri jest czymś nagannym i karygodnym; tego nie wymyślili nawet bolszewicy, bo oni tylko obronę nazywali agresją.

Zdaje się, że zmierzamy już do czasów, w których od Stolicy Apostolskiej będzie się oficjalnie żądać przedstawiania listy proponowanych kandydatów na ołtarze do imprimatur jakiegoś gremium reprezentującego jedynie słuszne poglądy na wszystko. Najlepiej – jakiegoś sanhedrynu rabinów: już oni wywęszą wszystkich „antysemitów”.

A Pius XII – i jeszcze dłużej Izabela Kastylijska – wciąż czekają…

6 września 2000

W ciągu jednego tygodnia już druga dobra wieść z Watykanu: deklaracja Dominus Iesus Kongregacji Nauki Wiary (wolałbym napisać „po staremu”: Świętego Oficjum). Po przygnębiającym półrocznym „festiwalu” szaleństwa meaculpizmu za urojone – a w najlepszym razie cudze – grzechy, nareszcie jasne potwierdzenie oczywistych prawd wiary: jednoznaczne „nie” dla urojeń o międzyreligijnym „egalitaryzmie”, tylko Kościół katolicki jest prawdziwie Kościołem Chrystusowym, tylko On ma pełnię środków zbawczych i poza Nim nie ma zbawienia (co przecież wcale nie znaczy, że zbawieni mogą być tylko ci, którzy „są zapisani w księgach metrykalnych Kościoła” – tę herezję potępił już Pius XII), Kościoły Wschodnie są Kościołami partykularnymi, bo nie zgubiły sukcesji apostolskiej i sprawują ważną Eucharystię, ale brak im komunii z Kościołem Powszechnym, denominacje protestanckie natomiast kościołami nie są. Wobec tego wszystkiego – nawet resztki retoryki „posoborowej” już tak nie rażą. Może zatem naprawdę zbliżający się nieubłaganie koniec tego pontyfikatu zainauguruje nową „wiosnę” Kościoła?

9 września 2000

Paweł Hertz dzieło powieściowe Gombrowicza ocenia jako banalne, a o Schulzu powiada, że to „nieporozumienie”. Nie wszystkie gusta starego, mądrego człowieka podzielam: mimo wszystko Dąbrowska, a zwłaszcza Orzeszkowa zawsze mnie nudziły i nic na to nie poradzę. Ale inne preferencje są mi bardzo bliskie: Iwaszkiewicz, Kossak, Witkiewicz, Leśmian, Czechowicz, Miłosz – ich dzieło rzeczywiście przetrwa wszystkie mody (dzieło – nie zachowania czy poglądy, na przykład Miłosza). Pogląd, że jedynym wielkim dziełem Gombrowicza jest Dziennik (może jeszcze I akt Operetki) miałem wyrobiony od dawna, ale nad Schulzem muszę się zastanowić. Na pewno jego świat jest dla mnie pod każdym względem: psychicznie, estetycznie, kulturowo obcy, jednak czytany przed laty fascynował właśnie egzotyką.

Chyba zatem zapowiada się „kontrrewolucja” literacka. Jakieś trzy dekady temu Sandauer i inni wywindowali na szczyt literatury Dwudziestolecia Schulza i Gombrowicza, i nic nie śmiał pisnąć słowa sprzeciwu. A teraz można już powiedzieć, że żaden z nich „nie zachwyca”.

5 października 2000

W doniesieniach z przebiegu antymiloszewiczowskiej rewolty uderza fakt kluczowego znaczenia sprawowania kontroli nad stacją telewizyjną. Właściwie losy „Slobo” są przesądzone od momentu opanowania przez opozycję telewizji i przejścia jej pracowników na ich stronę. Korespondentka z Belgradu (zdaje się z „Polityki”) relacjonowała bardzo dokładnie, ale chyba nie rozumiejąc kapitalnej wagi opisywanego faktu, przełomowy moment: zastąpienie podobizny Miloszeviča zdjęciem Koštunicy na ekranie.

Oto jak dziś wygląda „szturm na centralny ośrodek władzy”: nie ma sensu i potrzeby atakować pałacu królewskiego (prezydenckiego), sztabu generalnego, arsenału, dowództwa policji, banku państwowego czy mennicy; wystarczy zapanować nad fabryką wizualizacji. Dzisiaj rządzi się za pomocą ikon. W pewnym sensie, okrężną drogą i bezwiednie wracamy do źródeł: zrewoltowany lud można przywrócić do stanu posłuszeństwa ukazując mu „świętą” ikonę nowego władcy (i jednocześnie przywrócić samej władzy jej nadwyrężony przez bezmyślnego satrapę autorytet). Oglądać ten proces in statu nascendi jest prawdziwie fascynujące, a przy okazji można serdecznie pośmiać się z głupawych komentarzy medialnych durniów, którzy w kółko zamęczają siebie i widzów „troską” o to, czy zwycięży „demokracja”, prześlepiając cudowne misterium narodzin WŁADZY, niczym Afrodyty z morskiej piany.

A swoją drogą, mam nadzieję, że ten Koštunica naprawdę jest „serbskim nacjonalistą”, jak piszą w gazetach, a nie agentem demooligarchii (pardon, „prozachodnim demokratą”).

6 października 2000

Brawo! Koštunica (już uznany przez Trybunał Konstytucyjny prezydentem-elektem) oświadczył, że Serbia musi zachować niezależność zarówno od Moskwy, jak od Waszyngtonu. Tymczasem u nas fetują „Tońcia” Blaira. Nienawidzę i pogardzam tym zrównywaczem, który poważył się targnąć na 800-letnią tradycję Izby Lordów, niszcząc ostatnią w tym znikczemniałym świecie instytucję arystokratyczną w polityce. Można by go nazwać współczesnym Herostratesem: przejdzie do historii z identycznego powodu – za zbrodnię, którą każdy płaz gotów jest popełnić z zawiści, jaką odczuwa w stosunku do wszystkiego, co stoi od niego wyżej i czym on sam nigdy nie mógłby zostać.

7 października 2000

Nareszcie tzw. cisza wyborcza, i można przestać się wstydzić za głupstwa, do których wypowiadania logika „demotelekracji” zmusza nawet ludzi z „partii porządku”. O tym, że mój wstręt do samej zasady wyborczej, wcale nie jest wyłącznie konserwatywnym uprzedzeniem, upewniam się przypominając sobie słowa Gombrowicza: …nie przestaje mnie zdumiewać akt wyborów. Ten dzień, w którym głos analfabety tyle znaczy, co głos profesora, głos głupca co głos mędrca, glos posługacza co głos potentata, głos rzezimieszka co głos cnotliwego, jest dla mnie najbardziej pomylonym z dni. Nie rozumiem jak ten akt fantastyczny może wyznaczać na kilka następnych lat coś tak ważnego w praktyce, jak rządy krajem. Na jakiejże bajce opiera się władza! Jakim sposobem ta pięcioprzymiotnikowa fantastyczność może stanowić podstawę bytowania społecznego? (Dziennik 1957-1961)/ Ciekawe dlaczego jego entuzjaści (na ogół bardzo „Młodziakowaci”) nieszczególnie lubią tę myśl swego Mistrza cytować?

8 października 2000

Kwaśniewski ponad 50% głosów, Olechowski około 17%, wszyscy kandydaci (najbardziej wyrozumiale nazywanej) prawicy nie osiągnęli łącznie nawet 20%. Trzech Polaków na czterech uważa zatem za słuszne, aby Głową Państwa był albo lokaj dawniej Moskwy, dzisiaj Brukseli, albo Wall Street. Przegrani „prawicowcy”, spętani dogmatem demokratycznej „suwerenności”, zarzekają się pokornie, że „szanują decyzje wyborców”. Ja, na szczęście, nie muszę skomleć o niczyje głosy i otwarcie mówię wyborczej hołocie: w pysk wam pluję litość moję!

Tymczasem dziennikarza niemieckiego niepokoi nie zwycięstwo postkomunisty, lecz „akcenty antysemickie” w kampanii oraz to, że kandydat AWS był „za bardzo katolicki”. Oto głos „Europy” postchrześcijańskiej. Polska katolicka „tycio, tycio” byłaby może nawet do przyjęcia – ot, taki zabawny, regionalny folklor pogranicznego eurolandu, ale „za bardzo” to już nie. Na taką to nic, tylko nałożyć sankcje za „klerofaszyzm”.

9 pażdziernika 2000

Z wywodów Eliadego na temat chińskich szkół mądrościowo-religijnych (Historia wierzeń i idei religijnych, II, 130, 131) wynika jasno, że anarchiczne ataki na porządek społeczny pod pozorem powrotu do „rajskiego początku” i w ogóle wojna „russoistów” z konserwatywnymi obrońcami porządku to zjawisko powtarzalne – i wręcz monotonne, tak w swojej periodyczności, jak infantylności tych samych pragnień, a zwłaszcza „spontaniczności”, o której paple dziś bez ustanku każda (nieodróżnialna od miliona innych) siusiumajtka, a która zawsze, jak się okazuje, jest totalnym, chaotycznym bezładem i pustką. Gloryfikowali ów chaos (hundun) i tę pustkę (xu) taoiści, natomiast owemu „powrotowi do natury” sprzeciwiali się ci wszyscy, którzy pragnęli zaprowadzenia społeczeństwa sprawiedliwego i obyczajnego, rządzącego się normami i inspirującego się przykładem mitycznych królów i herosów kulturowych. „Ci wszyscy” to zwłaszcza konfucjaniści, którzy rozpoznali rzeczywisty wspólny rdzeń każdej religii, antycypujący na poziomie „religii naturalnej” Objawienie, tj. obowiązek składania bóstwu ofiary i pełnienia tradycyjnych obrzędów, jak również fundamentalną ideę każdego konserwatyzmu: niezbędność rządu nad społeczeństwem. Prezentację nauk Konfucjusza pointuje Eliade aforystyczną perełką: Niebo lubi otrzymywać ofiary, ale również lubi moralne postępowanie, a przede wszystkim dobry rząd.

Jednym słowem, dylemat jest zawsze taki sam, jak dwa i pół tysiąca lat temu (i kiedykolwiek): albo odczłowieczenie w totalnej orgii wszystkich ze wszystkimi, albo uczłowieczanie bestii przez religię i politykę, a dla „wybranych” i „powołanych” nawet szansa stania się „dżentelmenem”, „człowiekiem najwyższym” (junzi).

13 października 2000

(Jakakolwiek) tragedia antyczna, czytana po powrocie z Grecji jest już czytana w innym świetle i jest innym światem. Nie mówię tu, Boże broń, o jakimś lepszym czy pełniejszym „rozumieniu”, bo w takie pretensjonalne banały sam bym nie uwierzył, a cóż dopiero próbował je wmawiać komukolwiek. Idzie o rzecz bardzo prostą, konkretną, namacalną i taką, która mnie sprawia małą/wielką przyjemność. Kiedy odczytuję słowa wychodzącej z pałacu Medei: O Koryntyjki, wyszłam do was z domu, albo nadchodzącego z podróżną laską w dłoni króla Aten Ajgeusa: idę ze starej wyroczni Fojbosa, to słowa te nasycają się nagle obrazami przedtem niewyobrażalnymi. Kiedyś były to abstrakcyjne miejsca na mapie i w czasoprzestrzeni kultury, albo zobiektywizowana przestrzeń dramatyczna i (w inscenizacji) miejsce teatralne. Teraz, są to miejsce widziane, w których mogę, „unieważniając” czas, postawić te postaci i siebie obok nich. Dom Medei w Koryncie nie jest już tylko idealną skene greckiego teatru, tylko miejscem, w którym być może sam stałem, albo ogarniałem je wzrokiem. Stąpałem też z pewnością po tych samych kamieniach w „starej wyroczni Fojbosa”. Mogę również zrekonstruować wzrokowo całą trasę, jaką Ajgeus musiał pokonać idąc z Delf do Koryntu i nawet wyobrazić sobie, że minęliśmy się akurat w największym zwężeniu na Istmie Korynckim, że mignął mi przez chwilę jego himation i kapelusz z szerokimi skrzydłami.

To naprawdę bardzo przyjemne i zastanawiam się tylko – bo akurat tego nie potrafię dzisiaj ustalić – ilu potrzeba lat oddalenia od uniwersyteckiego kursu polonistyki, który w pierwszym rzędzie uczy pogardy dla takiego sposobu lektury, aby móc zacząć na powrót tym właśnie się cieszyć?

17 października 2000

Jedno z twierdzeń św. Augustyna dotyczących natury (samowiedzy?) upadłych aniołów (De civ. Dei XI, 13) wydaje mi się wątpliwe: że przed upadkiem nie była ich udziałem taka sama szczęśliwość, jak pozostałych aniołów, a jedynie jakaś tam szczęśliwość. Gdyby bowiem tak było, mieliby oni niejakie „usprawiedliwienie” swojego buntu w nieobdarzeniu ich równą innym duchom szczęśliwością. Przypuszczenie takie osłabia również wagę argumentu o „niewytrwaniu w prawdzie” przez diabła dlatego, że „nie masz w nim prawdy” – przy podanym, a przekonującym wyjaśnieniu, iż słowa te oznaczają jego „odpadnięcie”, świadome i dobrowolne, od prawdy, a nie „wyzucie” go z niej przez Pana. I na odwrót, skoro słuszna jest teza, że gdyby diabeł wytrwał w prawdzie to byłby jej uczestnikiem i zaznawałby razem z innymi aniołami szczęścia, to taką samą konsekwencją winno być doznawanie identycznej szczęśliwości, a nie jedynie „jakiejś tam”.

27 października 2000

Nie ma prawie dnia, żeby z frontu walki o tolerancję nie dochodziły jakieś komunikaty o nowych wyczynach bojowników postępu. Ledwie tydzień chyba minął dopiero od haniebnego wyczynu lizusa z ministerstwa kultury i ochrony dziedzictwa narodowego (sic!), który z frankfurckich Targów Książki wyrzucił wydawcę z dziełami klasyków myśli narodowej: Dmowskiego i Giertycha. Oczywiście został natychmiast pochwalony za czujność przez „Wyborową”, gdzie jakiś głuptak wydziwiał, jak to możliwe liczyć na to, żeby Niemcy chcieli czytać niechętnych im autorów; debil nie wie, albo udaje, że nie wie, że Dmowski był tam zawsze czytany z wielką uwagą, a na przykład na bardzo antyniemieckim autorze francuskim Barrèsie wychowywało się całe pokolenie konserwatystów „rewolucyjnych” Republiki Weimarskiej; to zresztą tak, jakbyśmy my mieli nie wydawać i nie czytać Bismarcka, Freytaga czy Mommsena dlatego, że byli „antypolscy”, albo Carlyle’a, bo usprawiedliwiał zbójectwo Prus na Polsce; oto do jakich – by tak rzec: szowinistycznych z drugiego końca – idiotyzmów prowadzi poprawnościowo-polityczna „walka z nacjonalizmami”!

Parę dni później nowa rewelacja (w „Nowym Państwie”) – tym razem z Anglii, gdzie tamtejsi maniacy „wielokulturowości” – rozwścieczając nawet socjalistę Strawa – umyślili przerobić również historię Brytanii, tak, aby napisać ją z „różnych perspektyw etnicznych”, przy okazji zadając masochistycznie samym sobie męki semantyczne z takimi – jak się okazuje już niepoprawnymi – pojęciami, jak „mniejszość” czy „rasizm”. A więc niedługo dowiemy się być może, że celtycki Artur był czarnym pederastą, a Anglowie i Sasi podbijając Brytów dokonali holocaustu na Izraelitach, którzy schronili się tam przed Inkwizycją.

Dzisiaj zaś dwie dawki tolerancjonizmu jednocześnie: sabat, zwany „dyskusją”, z dzikim wrzaskiem (nawet, co ciekawe, odnotowywanym w zapisie redakcyjnym), którym komando tolerancjonistów pod dowództwem kompletnie już obłąkanego księdza Musiała chciało wymóc na konserwatorze zabytków sandomierskich spalenie (tak, tak: dosłownie) obrazu w katedrze przedstawiającego mord rytualny. Natomiast w lokalnych wiadomościach idiotyzm semantyczny w wersji łagodnej: otóż powstało w Łodzi przedszkole, w którym, jak poinformowano z entuzjazmem, najczęściej używanym przez maluchy słowem jest tolerancja. A dlaczego? Ponieważ jest to przedszkole tzw. integracyjne, gdzie z dziećmi zdrowymi wychowują się wspólnie dzieci upośledzone. To one mają być tolerowane. Ślicznie: upośledzenie, umysłowe czy fizyczne, ma zatem być „złem cierpliwie znoszonym” – jeżeli oczywiście nie dać się zwariować i posługiwać się słowem tolerancja w ścisłym znaczeniu.

30 października 2000

W prologu Acharnejczyków Arystofanesa zabawny, a i wymowny szczegół z nieufryzowanego przez apologetów życia ateńskiej demokracji: lud miał przybyć na zebranie / O świcie – proszę, a na Pnyksie pustki. / Łażą po rynku, gadają, zwiewają / Na wszystkie strony przed czerwonym sznurem. Z brakiem upodobania ludu do brania udziału w (jak to dzisiaj mielą bez ustanku ozorami przedstawiciele „klasy polityczno-medialnej”) „debacie publicznej” próbowano albowiem walczyć w ten sposób, że ówcześni stróżowie porządku robili „kocioł” na agorze, ogradzając pochłoniętych tam swoimi prywatnymi interesami „suwerenów” sznurem posmarowanym czerwoną farbą, po której – ku ich hańbie – pozostawały na odzieniu plamy. Gdyby dzisiaj w statystycznym demokratycznym państwie imano się tej samej metody, przeciętnie co drugi obywatel świeciłby się jak witryny w burdelach Amsterdamu. Co najważniejsze jednak, trzeźwy jak mało kto, komediopisarz attycki pojął w lot najokrutniejszą dla demokratów prawdę – że „lud” wcale nie ma ochoty rządzić, a „dobro publiczne” zawsze pozostanie dla niego nieżyciową abstrakcją, która nie ma najmniejszych szans konkurowania z zaprzątającymi umysły i energię ludzi ich egzystencjalnymi interesami prywatnymi. Jak to wspaniale ujął autentycznie „chłopski filozof”, myśliciel nie tylko „wzięty z ludu”, ale naprawdę żyjący z ludem i jego trybem – Gustaw Thibon: Demokracja to nic innego, jak sztuka przeszkadzania zwykłym ludziom w zajmowaniu się tym, co ich rzeczywiście dotyczy, a zmuszania ich do decydowania o tym, o czym nie chcą w ogóle słyszeć.

4 listopada 2000

Jak się okazuje, słusznie zrobiłem nie starając się nawet przeczytać mocno reklamowanej książki Tada Szulca Zabić papieża. Dzisiejsze „Życie” daje wywiad z tym pożytecznym (jak zawsze – dla bolszewików) idiotą, który twierdzi, że papieża usiłowali zamordować… lefebryści! Genialny tropiciel Tadzio folguje sobie bez żadnych zahamowań: najpierw nazywa z wyszukaną elegancją „nieboszczyka arcybiskupa” – „tylko” intelektualnym autorem zamachu, ale chwilę potem porzuca niuanse i powiada, że jego książka stanowi wezwanie do zamordowania papieża. Idę zresztą o każdy zakład, że Tadzio „p(ół)litzerek” nie zawracał sobie – zwykłym trybem „zaangażowanych” dziennikarzy – głowy czytaniem książki Arcybiskupa, a nawet gdyby próbował, to przecież nic by z tych „teologicznych nudziarstw” nie zrozumiał. W każdym razie nawet tytuł książki jest zdefektowany (Zabrali mu koronę), tak że czytelnik wywiadu, który dotąd o niej nie słyszał, nie zorientuje się nawet do kogo odnosi się ów zaimek „mu”, pisany z małej litery, podczas gdy chodzi o Chrystusa-Króla, którego panowania nad światem ojcowie soborowi się wyrzekli i dlatego Oni Jego zdetronizowali (choć może to akurat wina rozmówcy „Tada” i tłumacza). Przykre też, że te wszystkie brednie rozpowszechnia – i to wyraźnie ekscytując czytelników – prawicowy ponoć dziennik mojego byłego przyjaciela z RMP – „Józefa zawsze Wiernego”. Natomiast z praktycznego punktu widzenia najważniejsze byłoby wiedzieć, czy te „Protokoły mędrca Szulca” są zapowiedzią wzmożenia prześladowań „groźnej fundamentalistycznej sekty”, teraz jeszcze na dodatek „sekty morderców”, czy też mędrzec chciał tylko błysnąć przed publiką i „zgarnąć kasę”.

A nie tylko „Życie”, lecz wszystkie dzienniki z masochistyczną gorliwością rozpisują się o aresztowaniu niejakiego Henryka M. pod zarzutem pomagania hitlerowcom w mordowaniu Żydów. „Życie” grzmi: Drżyjcie, oprawcy; „Nasz Dziennik” nieśmiało próbuje wyjaśniać: Pomagał w zagładzie za wpis na volkslistę, za to „Rzepa” zdaje się wskazywać z lubością, że to nie kto inny, jak Polak z załogi obozu w Chełmnie. O dziwo, najbardziej powściągliwie zachowała się „Wyborcza”, która nawet nie zrobiła z tego newsu na pierwszą kolumnę, a póki nie ma wyroku, przyzwoicie postawiła znak zapytania w nadtytule: Pomagał w zabijaniu? Niemniej, w żadnej polskiej gazecie (ani, naturalnie, w serwisach telewizyjnych) nikt nie raczył powiedzieć jasno i wprost, że pierwszą i kardynalną zbrodnią tego bydlaka (jeśli oczywiście jest winien) była zdrada ojczyzny, a współudział w mordowaniu pewnej kategorii obywateli (obojętnie jakiej narodowości) stanowił konsekwencję tej pierwszej zbrodni, a nie zbrodnię „jedyną i niepowtarzalną”. Najwyraźniej zrozumienie tej okoliczności obce jest także – skoro o niej milczą – śledczym z Instytutu Pamięci Narodowej, co uwiarygodnia domniemanie, że w całej tej sprawie nie idzie o wymierzenie sprawiedliwości, tylko o usłużne dostarczenie dowodu potwierdzającego tezę, że to „Polacy” są winowajcami holocaustu; tym bardziej, że ci sami śledczy napomykają o rychłych dalszych rewelacjach tego samego sortu.

5 listopada 2000

Oto znak czasu: terrorysta morderca własnej rodziny i porywacz autokaru, którego jedynym warunkiem jest pokazanie go w telewizyjnym talk-show. I kto jeszcze śmie powiedzieć, że reakcjoniści mylą się twierdząc, że wirtualna nierzeczywistość wyparła i zastąpiła rzeczywistość empiryczną.

10 listopada 2000

Kiedy się czyta poważniejszych zwolenników demokracji, jak Kelsen czy Dahl (bo idącego w tony makulatury chłamu pospolitych wazeliniarzy Jej Demokratycznej Wysokości czytać oczywiście nie warto), to uderza bezradna szczerość, z jaką muszą oni w końcu przyznać, że ten hołubiony przez nich ustrój ufundowany jest wyłącznie na fikcjach, i to tego rzędu, że w każdej innej niż teoria polityki dziedzinie szanujący się uczony wstydziłby się przyznawać do przyjmowania takich założeń oraz cokolwiek na nich budować. Kelsen czyni to raz po raz („fikcja reprezentowania”, „fikcja ideologiczna umowy społecznej” – tu zresztą akurat ucieka w żałosną bujdę „prawdy psychologicznej”, itp.), zresztą z dużą wynalazczością pojęciową: przepyszne jest na przykład określenie doktryny suwerenności ludu jako maski totemicznej. Autor Istoty i wartości demokracji uczciwie przyznaje ponadto, że demokracja z natury jest i musi być relatywistyczna, zaś aprobata dla demokratycznego rozstrzygnięcia dylematu Piłata – uwolnić Jezusa czy Barabasza, może nawet zadziwiać pewnym rodzajem cywilnej odwagi i konsekwencji, choć przerażającej rzecz jasna. W każdym razie, jasne opowiedzenie się po jakiejkolwiek stronie, dokonanie wyboru, podjęcie decyzji – stawia demokratę-Kelsena moralnie wyżej od tych, bardziej zapewne od niego „prawicowych” liberałów, którzy by – jak ironizował Donoso Cortés – zaproponowali w tej sytuacji powołanie nadzwyczajnej komisji sejmowej, albo odroczenie sesji parlamentu.

Dahl z kolei, zasługuje na czytanie (acz „na wspak”) z tego powodu, że niechcący, lecz krok po kroku, odsłania zupełną sprzeczność ideologii demokratycznej z naturą ludzką, jako że nieustannie pamięta i przypomina o konieczności naginania do demokratycznego jarzma tej krnąbrnej natury; zabawnie brzmią zwłaszcza jego nawoływania do ciągłego indoktrynowania korpusu oficerskiego w duchu demo-politgramoty. Lecz w żadnym sensie nie jest już zabawne, lecz całkiem groźne, namolne przypominanie o „obowiązku” ciągłego dążenia do „ideału” demokracji. Skądinąd, dlaczego demokraci (tak samo jak komuniści) nie mogą nigdy wpaść na tak prostą przecież myśl: że jeśli coś jest najoczywiściej nieosiągalne, to po co do tego dążyć – i to nie ochotniczo, lecz pod (psychicznym przynajmniej) przymusem? I w ten sposób mamy narody molestowane i torturowane bezustannie powtarzaną mantrą: pozostało jeszcze wiele do „zbudowania” pełnej demokracji, jeszcze jest tyle rzeczy niezdemokratyzowanych, jeszcze nie przestrzegacie w pełni „praw człowieka”, jeszcze czai się w was „duch nietolerancji” itd. itp. Uderzająca jest również statystyczna obsesja demokratów (także Huntingtona i Lijpharta), którzy pracowicie rozciągają wszystkie państwa na prokrustowym łożu „demokratyzacji”, z niewyczerpaną, choć zupełnie zbędną i jałową pomysłowością wymierzają parametry stopnia zaawansowania w demokracji i wytykają spóźnialskim niedociągnięcia.

A wszystko to ma jeszcze jeden – najgroźniejszy – skutek: maltretowanie ludzi zaprzęganiem ich do kieratu mielącego plewy w ideologicznym młynie, bardzo skutecznie oducza ich myślenia o tym i zabiegania o to, co najważniejsze. Konstruowanie czysto ziemskiego, wysuszonego na wiór przez całkowity laicyzm polityczny „ładu demokratycznego” (zresztą, w tej perspektywie dotyczy to każdego ładu ziemskiego), jest najlepszym – to znaczy (duchowo) najgorszym sposobem na dążenie do wysługiwania sobie zbawienia wiecznego. Również – tak jak kiedyś bywało – poprzez uzgadnianie z tym celem, przyjęcie go za horyzont spraw publicznych, ordo politycznego.

Tragikomiczne pendant do powyższego reżyseruje rzeczywistość: szopka „perforowanej demokracji” Wujka Sama, odgrywana i recenzowana na wszystkie możliwe sposoby, z wyjątkiem jednego – nikt nie mowa odwagi powiedzieć, że ustrój, który nie tylko pozwala imbecylom, niezdolnym przedziurkować we właściwym miejscu kartki wyborczej, decydować o losach globalnego imperium, ale jeszcze zatrzymuje się bezradny, sparaliżowany bez mała, pojawieniem się wątpliwości co do „decyzji” garstki głuptaków, jest zaiste rządem of the stupids, by the stupids and for the stupids.

17 listopada 2000

Autentyczny geniusz artystyczny jest zawsze prawy moralnie – w spełnieniu, nawet pomimo najgorszych intencji. Jak w każdym wypadku, potwierdza to Mistrz Olof Strindberga. Cóż z tego, że jego tworzywem są wszystkie oszczerstwa, jakie tylko wymyślono przeciwko katolicyzmowi, a za herezją; że wszystkie postaci katolików, w tym i przede wszystkim księży są odrażające; że cały dramat przepaja typowo protestancki subiektywizm poznawczy i etyczny. A jednak scena, w której fanatyk swojej „prawdy” i w imię tej „prawdy” uniemożliwia własnej, konającej matce przyjęcie ostatniego namaszczenia, jest porażająca i wielka. Również przez to, że spod skorupy sofizmatów i wbrew wszystkim elementom starannie budowanej sytuacji (jak łajdacka chciwość zakonników pochłoniętych jedynie myślą o otrzymaniu zapłaty od konającej) przebija się bezwzględna oczywistość: że dla zbawienia duszy liczy się tylko obiektywna ważność sakramentu, a nie godziwość jego szafarza.

5 grudnia 2000

Zasłyszany strzępek jakiejś „dyskusji” w telewizji, zdaje się o reformie szkolnictwa: pewien nadęty bubek mówi z namaszczeniem, że „nie wygenerowaliśmy mechanizmu” służącego czemuś tam, mniejsza o to, czemu. Przedstawicielowi „klasy politycznej” wydaje się zapewne, że używając tak „mądrego” sformułowania, wznosi się na wyżyny, na których może szybować oglądając rozdziawione z podziwu dla niego gęby jego – a jakże – demokratycznego elektoratu. Bubek nie ma jednak pojęcia, że te słowa przede wszystkim demaskują jego przynależność do tej rozplenionej dziś jak szczury (tylko nie tak inteligentne) rasy homoidów-konstruktywistów, którą „wygenerowało” nowożytnictwo, a która cały świat postrzega na swój obraz i podobieństwo: jak kawałki blachy czy worki cementu. Pogmerać w tym mechanizmie, wstrząsnąć workami czy pospawać kawałki – oto cała mądrość (i sztuka rządzenia) czasów nowych.

13 stycznia 2001

Kolejna bzdura „profesjonalnych” dziennikarzy: w turystycznym dodatku do „Wyborowej” autorka opisująca – jak twierdzi – „nikomu niepotrzebny obiekt”, tj. Bazylikę i Święty Krzyż w Dolinie Poległych, w jej wnętrzu zaś grobowiec twórcy Falangi Hiszpańskiej – José Antonia Prima de Rivery, dopowiada, iż Falanga była „systemem kontroli i represji”. Wprawdzie trudno byłoby oczekiwać, by w tej akurat gazecie o Falandze pisano z życzliwością, jednak nie umieć odróżnić ruchu politycznego od „systemu” (zwłaszcza ruchu, co wynika z kontekstu, w tej fazie jego istnienia, w której nie miał on jakiejkolwiek możności represjonowania i kontrolowania czegokolwiek), to już chyba „drobna” przesada. Za to następne zdanie (dotyczące Prima): „osądzony przez trybunał ludowy, został rozstrzelany”, wzbudza dreszcz na plecach: jak widać, „trybunały ludowe” wciąż są wysoką cenioną (w sferach obrońców „demokratycznych standardów” i „państwa prawa”) formą wymierzania sprawiedliwości.

14 stycznia 2001

Ta seria niestety się nie kończy: tym razem nowe, wyjątkowo bezczelne kłamstwo telewizornii. Teleekspress w korespondencji z Watykanu podał, informując, że Ojciec św. wspomniał (zamordowanego przez Czerwonych na początku wojny domowej w 1936 roku, za odmowę oddania różańca) hiszpańskiego Cygana, bł. Zefiryna Giméneza Mallę, że był on ofiarą II wojny światowej! Kolejna zbrodnia „republikanów” zaliczona zatem gładko na konto faszyzmu! Natychmiast zatelefonowałem do Marka Jurka, z prośbą, aby oficjalnie interweniował jako członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji; przynajmniej to możemy robić: chwytać łajdaków za rękę na gorącym uczynku.

16 lutego 2001

Towarzysze Pantagruela na wyspie Medamothi (czyli Nigdzie) kupują osobliwe obrazy: Epistemon – malowidło, na którym były żywcem namalowane idee Platona i atomy Epikura, a Rizotom – obraz, na którym było Echo w naturalnej postaci.

Jakże silne jest pragnienie, aby to, co nadzmysłowe zobaczyć w widzialnej postaci. Przecież nawet Boga mamy nadzieję ujrzeć „twarzą w twarz”; i chociaż to przenośnia, to jakże znacząca. O nieodrzucanie owej widzialności i cielesności upomina się zresztą Doktor z Hippony: „Stąd to cały ów raj, w którym – stosownie do prawdziwej opowieści Pisma świętego – przebywali pierwsi ludzie jako rodzice rodzaju ludzkiego, sprowadzają niektórzy do pojęć oderwanych, a drzewa i krzewy owocowe pojmują jako cnoty i obyczaje życia. Jakby drzewa owe nie istniały jako widzialne i cielesne, lecz zostały w ten sposób omówione czy opisane dla oznaczenia rzeczy duchowych! I jakby dwie niewiasty, Agar i Sara, oraz wydani przez nie na świat dwaj synowie Abrahama, jeden urodzony przez niewolnicę, drugi przez wolną, nie istnieli dlatego, że – jak mówi Apostoł – byli znakami przedstawiającymi dwa przymierza! Albo jak gdyby żadnej uderzonej przez Mojżesza skały, z której wypłynęła woda, nie było dlatego, że można w niej upatrywać obrazowe oznaczenie Chrystusa, a to zgodnie ze słowami tegoż samego Apostoła: «a opoką był Chrystus»” (Św. Augustyn, De civ. Dei, XIII, 21).

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.