Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Komboskion (część 1) — Chrześcijaństwo i religie
Niektórych czytelników może dziwić lub wręcz drażnić to, że w niniejszym cyklu tak często odwoływać będziemy się do pojęć spoza katolicyzmu i chrześcijaństwa. Ba, sięgać będziemy nawet po kategorie wywodzące się z kręgów kulturowych innych niż ten, który zazwyczaj nazywamy zachodnim, wiążąc go z Atenami, Rzymem – i ostatecznie też Jerozolimą.
Na wszelki wypadek trzeba zaznaczyć, że nie jest naszym celem żonglowanie egzotyką czy bezmyślne potrząsanie intelektualnymi błyskotkami. Odwołania do innych religii tudzież do uogólnionych, wyabstrahowanych koncepcji religioznawczych będą tu prezentowane w takim jedynie zakresie, w jakim mogą wnieść coś sensownego. Ufamy w każdym razie, że uda się nam utrzymać ten rodzaj zdroworozsądkowej kontroli nad napływającymi pomysłami.
W gruncie rzeczy chodzi jednak o to, że wszelkie analogie pomiędzy chrystianizmem a innymi religiami przemawiają przecież na korzyść chrześcijaństwa. Jest to prawda, z którą trudno jest się pogodzić zarówno wielu obrońcom, jak i przeciwnikom religii chrystusowej. Ci pierwsi boją się synkretyzmu lub też uważają, że wszelkie porównania uwłaczają wyjątkowości apostolskiego przesłania. Ci drudzy stosują metodę porównawczą do tego, by deprecjonować oryginalność chrześcijaństwa.
Jest to oczywiście nieporozumienie. W pewnym sensie chrześcijaństwo byłoby „podejrzane” właśnie wtedy, gdy nie dałoby się wpisać w uniwersalny symbolizm czy w umysłowość ludzi z różnych miejsc i epok. Byłoby wątpliwe, gdyby nie pasowało do kultur innych niż np. żydowska – i gdyby nie dało się znaleźć żadnych analogii pomiędzy nauczaniem Kościoła a cząstkami prawdy dostępnymi poza jego widzialną strukturą.
W chrześcijaństwie nie chodzi o oryginalność za wszelką cenę. Kościół naucza, że dużą część podstawowych prawd na temat bytu, człowieka i Boga poznać można za pomocą refleksji rozumowej. Jeżeli więc jesteśmy w stanie wykazać, że w nauczaniu Platona, Siankary czy Ibn Arabiego znajdują się pewne metafizyczne prawdy brzmiące znajomo – to tym lepiej dla nas; wszak ta wspólnota myśli jest najlepszym potwierdzeniem tezy wyrażonej w Magisterium. Co więcej, Kościół nie stawia przecież granic Duchowi Świętemu. Czym innym jest twierdzenie, że wielość religii to pożądany stan, chciany przez Boga (jak twierdzą perennialiści, a także niektórzy moderniści), czym innym przyjęcie, że być może Opatrzność w ten czy inny sposób pomaga dostatecznie szczerym i wytrwałym poszukiwaczom niezależnie od tego, czy urodzili się w Bucharze, w Tybecie czy Haridwarze.
Jedno powinno być jasne: Kościół nie musi niczego zmieniać w swoim Magisterium, by dostosować się do innych religii. Nie musi również uzupełniać swego najbardziej rdzeniowego nauczania tezami zaczerpniętymi z sufizmu, buddyzmu czy – stosuje się tu dokładnie ta sama zasada – platonizmu lub arystotelizmu. Prosty mieszkaniec Jerozolimy z roku Pańskiego 33., który nie czytałby nawet Ewangelii (bo jeszcze nie powstały), ale znałby nauczanie naszego Pana Jezusa Chrystusa i apostołów – już posiadałby pełnię środków potrzebnych do zbawienia.
Ale z drugiej strony, Kościół nigdy nie twierdził, że Tradycja nie powinna się rozwijać. Niektóre tezy metafizyczne i teologiczne włączał do Magisterium, innych przynajmniej nie wykluczał. Do tego wchłaniał obrzędy i mity pogańskie, a także bez skrępowania czerpał z mądrości antycznej i wszelkiej, którą napotkał. Chrystus nie zostawił nam – przynajmniej jawnie – kanonów estetycznych, wzorców poetyckich, szczegółowych tez ontologicznych i epistemologicznych oraz wielu innych rzeczy. Jeżeli gdzieś natrafiamy na znaki prawdy, jeżeli ktoś wyraził coś wartościowego w sensowny sposób, to wszystko to już należy do nas – jak pisał jeden z Ojców Kościoła.
Można też szukać uzasadnień bardziej „praktycznych”. W dzisiejszych czasach ważne stało się już nawet uzasadnianie samej tylko postawy religijnej człowieka – a zatem religii i religijności jako takich. I tutaj akurat pokazywanie, że na całym świecie ludzie doszli do podobnych (quand meme!) wniosków, że niektóre symbole i sposoby postrzegania rzeczywistości są dość uniwersalne, że pewne terminy z obszaru metafizyki czy mistyki mają swoje odpowiedniki w różnych systemach itd. – jest dobrym argumentem w obronie religii jako czegoś wiecznego, naturalnego i autentycznego. Problem jedynie w tym, że skrajni ekskluzywiści zazwyczaj nie są zainteresowani religią per se – czego widomym przykładem jest np. to, że niektórzy apologeci katoliccy z lubością stosują w stosunku do innych religii bardzo „racjonalistyczne” i „modernistyczne” narzędzia, za pomocą których próbują demaskować ich „zabobony i niedorzeczności”, nie zdając sobie sprawy z tego, że dzięki wykorzystaniu tych samych technik można równie skutecznie ośmieszyć kult świętych, kult cudownych miejsc itd. A wtedy cała argumentacja sprowadza się już tylko do odwiecznego: „No bo nie ma symetrii, bo my mamy rację, a oni nie”.
Inny praktyczny powód: aby kogoś nawrócić, musimy wpierw go zrozumieć. Tyczy się to szczególnie tych innowierców, którzy nie przeżywają kryzysu swojej wiary, a zarazem prezentują pewien rzetelny poziom intelektualny. W przypadku takich osób nasza ignorancja w kwestii ich wierzeń może przynieść podwójnie zły skutek. Po pierwsze, możemy nie zauważyć punktów wspólnych, które mogłyby nam już na początku pozwolić się zaprzyjaźnić. Będziemy szukać różnic tam, gdzie ich nie ma, albo gdzie wynikają one jedynie z innej terminologii. Po drugie, możemy się ośmieszyć, prezentując takie rozumienie cudzej religii, które można z miejsca obalić – i które w jaskrawy sposób zakrawa na objaw niewiedzy lub świadomą manipulację.