Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Piotr Tadeusz Waszkiewicz: Dlaczego monarchia?
Najprzewrotniejszemu szkodnikowi ludzkości, jak trafnie nazwał go Józef hr. Tyszkiewicz, Janowi Jakubowi Rousseau, zdarzyło się pewnego razu wstąpić do monarszego pałacu w którymś z niewielkich państw włoskich. Zwykły przechodzień ot tak, wszedł do domu władcy; przespacerował się po nim, przywitał z samym monarchą, a potem wyszedł i ruszył w świat, snując, być może, myśli o tym okrutnym tyranie, którego dopiero co odwiedził. Trudno wyobrazić sobie podobne wydarzenie w świecie dzisiejszym. Mizerna komedia „Kilerów dwóch” zaczyna się od sceny pochwycenia głównego bohatera przez grupę tzw. borowików – podszedł on bowiem zbyt blisko siedziby „z woli ludu” prezydenta. Żadnego chyba dawnoczesnego monarchy chrześcijańskiej Europy nie dzielił od jego poddanych dystans tak wielki, jak dzisiejsza przepaść pomiędzy nie tylko nawet najważniejszymi dygnitarzami państwowymi, ale także burmistrzami czy wicewojewodami, a ich „suwerenem” – czyli wyborcami. Oczywiście, sytuacja ta raz na kilka lat zmienia się na parę tygodni, może nawet miesięcy – w zależności od długości kampanii wyborczej. Podobnie, żaden chyba chrześcijański monarcha nie miał władzy tak rozległej jak ta, którą dysponują rządy demokratyczne. Mimo to jednak, rządy monarchy często są dzisiaj uważane za czasy, w których zwykły człowiek nie liczył się, a władca nieomal ex definitione musiał być krwawym tyranem. Jednocześnie, w czym nie ma nic dziwnego, rozczarowanie demokracją jest coraz powszechniejsze. Czy nie warto wobec tego zastanowić się jednak nad ustrojem monarchicznym? Zastanowienie takie wymaga obalenia jeszcze kilku czarnych mitów monarchii. Zacznijmy wszelako od mitu na temat monarchizmu.
Nonsens to, a jednak prawda: miłośnicy demokracji chętnie widzą w monarchistach ludzi o wielkich ambicjach – nierzadko wręcz sięgających tronu. Czytałem onegdaj szyderczy artykuł pewnego (o zgrozo!) profesora, w którym to artykule imputował on wolę koronowania się pewnemu dość znanemu monarchiście. Jest to przykład bezmyślnego przełożenia idei demokratycznej na „monarchistyczne realia” – wszak to demokracja zakłada równość obywateli i to, że „każdy może” być głową państwa, a co najmniej parlamentarzystą. Głęboko jest też osadzona w świadomości ludzkiej powszechność życia politycznego – i nie mieści się w głowach, by polityka miała przestać być powszechną. Słowem – jeżeli już demokrata wyobrazi sobie monarchię, będzie ją widział na obraz i podobieństwo egalitarnej demokracji. Jest to bzdura oczywista: fundamentalna różnica pomiędzy demokratą a monarchistą jest bowiem taka, że monarchista nie chce rządzić, a chce być rządzony – podczas gdy z demokratą jest dokładnie na odwrót. Monarchista uznaje hierarchię i swoje w niej miejsce, demokrata hierarchii nie uznając, kontentuje się zarazem nie tyle nawet cząstką, co iluzją rządzenia, jaką daje mu udział w demokratycznych wyborach – i w zamian za tę iluzję oddaje rządzącym władzę nieporównanie większą od królewskiej. Cieszy się jednak, kiedy jego władcy odwołują się do niego i na każdym kroku podkreślają, że właściwie niczym się od niego nie różnią. Monarchista tymczasem mógłby się całkiem nie udzielać politycznie, radując się z majestatu swojego władcy – pozostając za to za to panem (królem) we własnym domu.
Czym zatem jest monarchia i monarchizm? Jacek Bartyzel, bodaj najwybitniejszy polski znawca tematu, daje następującą definicję: „monarchia (gr. monarchía — jedynowładztwo, od mónos — jedyny i archía — władza od árcho — władam) — forma (gatunkowa) ustroju oraz typ (rodzaj) państwa, w których suwerenna władza zwierzchnia sprawowana jest przez piastującą swą funkcję dożywotnio, a zazwyczaj i dziedzicznie, głowę państwa, noszącą tytuł króla, cesarza, (wielkiego) księcia, bądź inny tytuł analogiczny”. Z kolei monarchizm jest, wedle tego samego autora, „spontanicznym uczuciem miłości i czci wobec instytucji i osoby ukoronowanego władcy, a w monarchii dziedzicznej – także dynastii” lub też „zespołem rozmaicie uzasadnianych teorii i doktryn głoszących pochwałę – uznawanego za optymalny – ustroju monarchicznego”.
Jakie są fundamentalne zalety ustroju monarchicznego?
Erik von Kuehnelt-Leddihn wyliczając zalety monarchii zaczął od tego, że jest ona z natury apartyjna oraz że personalizuje patriotyzm. Król stanowi głowę państwa nie podlegającą kampaniom wyborczym i nastrojom społecznym – jest ojcem („patriarchalizm monarchii – pisał Kuehnelt-Leddihn – odpowiada organicznie rodzinnym ramom społeczeństwa i łagodzi obyczaje”). W filmie „Królowa” znaleźć można interesujący fragment: bolesne zdziwienie tytułowej bohaterki, Elżbiety II (nb. nie mającej prawa do tronu)1, wobec faktu, że aż 25% jej poddanych nie popiera jej – oto największy, być może w historii, kryzys monarchii… Porównajmy to z realiami demokratycznymi: polityk cieszący się poparciem co czwartego obywatela zdaje się być u szczytu popularności (wszak na wybory chodzi i tak co drugi uprawniony).
Na początku ubiegłego stulecia ks. Henri Delassus tak pisał o sytuacji we Francji: „Ciało nie może żyć bez głowy. Ciało społeczne, jak każde inne ciało, nie może żyć, a przede wszystkim odbudowywać się, bez wpływu duszy, która poprzez głowę oddziałuje na inne członki. Od ponad wieku Francja jest pozbawiona głowy. Jak można się dziwić stanowi rozkładu, w którym się znajduje? Jeśli Bóg będzie miał litość nad nami, można mniemać, że pierwszym dziełem Jego miłosierdzia będzie umieszczenie na szczycie piramidy, złożonej z rodzin całego społeczeństwa rodziny, która przez tyle wieków była pierwszą i która dzięki żmudnej pracy zgromadziła wokół siebie elementy narodowości francuskiej, ugniatając je swoimi potężnymi rękami do momentu aż powstał zjednoczony naród, dając mu duszę pełną tego ideału, który otrzymał od niebios Chlodwig w dniu swojego chrztu”. Istotnie, Francja dzięki monarchii stała się Francją – i nie będzie przesadą stwierdzenie, że wraz z upadkiem monarchii przestała Francją być. Francja, „najstarsza córa Kościoła”, jest ściśle związana z monarchią i z katolicyzmem: nic dziwnego w haśle Mirabeau: „Należy zniszczyć katolicyzm we Francji, by zniszczyć monarchię, i zniszczyć monarchię, by zniszczyć katolicyzm!” – dodać można: by zniszczyć Francję. Ten pogląd zdaje się potwierdzać – przynajmniej częściowo – demokrata skądinąd, Aleksander Hall, pisząc o rojalistycznych powstańcach wandejskich: „bronili nie tylko swej wiary, sposobu życia i godności. Przed zbrodniczymi doktrynerami bronili tego, co przez wieki stanowiło Francję”.
Podobny był casus austrowęgierski. Wspaniały sojusz tronu i ołtarza znajdował piękny symbol w postaci przedostatniego cesarza, Franciszka Józefa, który – jak pisał Warren Carroll – każdy nieomal dzień z sześćdziesięciu ośmiu lat rządów poświęcał wypełnianiu obowiązków państwowych. Sypiał na żołnierskim łóżku. Obok stał klęcznik, skąd zanosił do umiłowanego Boga prośby o codzienną pomoc, aby była mu wsparciem w życiu, które stało się jego udziałem”. Także w tym przypadku upadek monarchii wiązał się z upadkiem państwa (a po jego rozpadzie – także nowopowstałych państw: Węgry wkrótce stały się komunistyczną dyktaturą, natomiast orzeł z austriackiego godła natychmiast zaczął w szponach trzymać sierp i młot) oraz podupadnięciem religii (chyba najjaskrawszym przykładem jest Czechosłowacja, gdzie doszło do schizmy „narodowego kościoła husyckiego”2).
Porządek wynikający z hierarchii. Gołym okiem widać, jak wielu współczesnych nam polityków zawód swój obrało zupełnie niesłusznie… W monarchii dużo trudniej osobie niepowołanej zrobić karierę – z kolei ludzie utalentowani mają większą szansę po temu. Kuehnelt-Leddihn: „Nawet przeciętni monarchowie sprzyjają karierom wybitnych mężów stanu i chronią ich przed zawistnikami”. Maria Teresa uważana była za wybitną władczynię ponieważ umiała się otoczyć zdolniejszymi od siebie doradcami – politycy demokratyczni zwykli pilnować, żeby przypadkiem zdolniejsi od nich nie wybili się; mogą bowiem stanowić dla nich konkurencję. Tymczasem monarcha jest bezkonkurencyjny, a dawanie utalentowanym ludziom wpływów leży w jego interesie.
„Właściwa monarchii kontynuacja zabezpiecza jedną z najsilniejszych ludzkich potrzeb – trwałości i bezpieczeństwa” stwierdził Kuehnelt-Leddihn. Rzeczywiście, system monarchiczny jest znacznie odporniejszy na tak częste w republice wstrząsy. Ta stabilność szczególnie widoczna jest w monarchiach szanujących zasadę primogenitury, czyli dziedziczenia korony w linii męskiej. Nie wolno tej zasady naruszyć nawet samemu monarsze, „bo nie on jest dysponentem korony, tylko to on jest w jej dyspozycji” (Jacek Bartyzel). Monarcha nie może nawet abdykować (a w każdym razie – przynajmniej w wielu monarchiach – jego abdykacja nie może być ważna). Zdetronizowany cesarz bł. Karol odmówił zrzeczenia się korony, stwierdzając, że nie należy do człowieka zdejmowanie z siebie ciężaru nałożonego przez Boga. Fakt, że władzę się dziedziczy powoduje również lepsze przygotowanie tych, którzy ją obejmują. Monarchia „najlepiej, bo od dzieciństwa, przygotowuje do rządzenia” (Kuehnelt-Leddihn). Nasuwa się tu pewne skojarzenie z rodzicielstwem; papież Pius XI tak pisał o braku przygotowania do pełnienia urzędu i obowiązku wychowania dzieci: „objęcie urzędów i różnych zawodów życia ziemskiego i doczesnego, z pewnością mniejszej doniosłości, poprzedzają długie studia i dokładne przygotowania, podczas gdy do spełnienia podstawowego urzędu i obowiązku wychowania dzieci, dziś wielu rodziców mało, albo zgoła nie jest przygotowanych, gdyż zbyt są pogrążeni w doczesnych troskach”. Ileż się jeszcze na gorsze zmieniło w ciągu osiemdziesięciolecia, jakie minęło od opublikowania encykliki „Divini illus Magistri”! Ale jednocześnie, jak bardzo te słowa pasują także do naszych polityków, którzy pojawiają się znienacka (mało, albo zgoła wcale nie przygotowani) w parlamentach, gdzie głosują nad zdumiewającymi ilościami nierozumianych przez siebie ustaw… Pomijając już fakt, że monarchia w dużo mniejszym stopniu ulega pokusie regulowania wszystkiego swoimi ustawami, następca tronu jest z reguły całymi latami przygotowywany do pełnienia najważniejszej funkcji. Jak wiadomo, szlachectwo zobowiązuje – o ileż bardziej zobowiązuje więc królewskość! Piękny przykład daje cytat ze średniowiecznego panegirysty, który przytaczam za Ernstem Kantorowiczem: „W liście do młodszego syna Fryderyka II, króla Konrada IV, pisarz głosił na przykład: Książęta, którym brakuje wiedzy, są bardziej splamieni i zhańbieni niż osoby prywatne, ponieważ szlachetność [królewskiej] krwi przez dodanie subtelnej i szlachetnej duszy sprawia, że łatwiej niż inni przyswajają sobie nauki”. Mniejsza nawet o szlachetność krwi; ale jakaż panuje na dworze atmosfera; jakież ma młody książę perspektywy i jakież warunki do nauki! Warto również zaznaczyć – za Kuehnelt-Leddihnem – że monarcha nie może uciec przed odpowiedzialnością: ustrój ten „wprzęga władcę w jarzmo niezbywalnej (w przeciwieństwie do polityka republikańskiego, który zawsze może wycofać się w życie prywatne) odpowiedzialności”. Wreszcie, dziedziczna władza sprzyja ojcowskiemu traktowaniu kraju przez monarchę. Paradoksalnie – jakże dobrze słowa przypisywane Ludwikowi XIV oddają sens działania wielu polityków w republice: „po mnie – choćby potop!”. Monarcha przeciwnie – wie, że po nim nie nastąpi jego wróg z partii opozycyjnej (ach, jak dobrze jest zostawić mu możliwie najgorszą sytuację – a potem krytykować go w mediach!), ale „krew z jego krwi”!
Zapytany o cechy monarchii, Jacek Bartyzel stwierdza: „prawdziwa monarchia jest przede wszystkim suwerenna, tzn. władca sprawuje niepodzielną władzę, która, pochodząc od Boga, nie może jednocześnie pochodzić od ludu”. Kuehnelt-Leddihn dodaje: „z racji niezależności władcy zbędne jest w niej schlebianie narodowi albo jakiejkolwiek klasie”. Król nie jest zakładnikiem „opinii publicznej”, co ludowi nie wychodzi na złe – bowiem trudniej zmanipulować monarchę niż masę wyborców, podlegających – jak to ujął Kuehnelt-Leddihn – „demagogii trybunów ludu, czyli partii św. Mikołaja, które przynoszą prezenty”.
Historia Europy nie zna bodaj żadnego monarchicznego totalitaryzmu – od kiedy monarchie zaczęły upadać, tyranów przybywa. Nie tylko zresztą ostentacyjnie krwawych: „przyjazne” obywatelom „państwo opiekuńcze” zazwyczaj także ma co najmniej skłonności totalitarne. Żaden monarcha nie pobierał podatków tak wysokich jak współczesne; nie było powszechnej służby wojskowej, przymusu edukacji czy ubezpieczeń – „rządy ludu” są dużo bardziej pomysłowe w zakresie zniewalania ludzi. Monarcha stanowi właściwie gwarant wolności; czasem aż zbyt daleko posuniętej: królowie Francji przez kilka stuleci – jak pisze Bartyzel – „nie mogli doprosić się, żeby handlarze śledziami usunęli swoje stragany z dziedzińca Luwru”…
Monarchia jest równie wzniosła, jak demokracja nikczemna. Widząc króla, lud chce być jemu podobny. Widząc motłoch, polityk w demokracji chce być jemu podobny. W monarchii katolickiej wszystko kieruje się ku Bogu. On jest suwerenem, od Niego pochodzi władza, przed Nim odpowiedzialny jest król. To Pan nasz Jezus Chrystus stanowi ideał, który ma być naśladowany. Owszem, nie brak w historii królów, którzy od świętości byli dalecy, generalnie jednak monarchia „nakłada na władcę obowiązek bycia wzorem moralnym i kształtowania swego charakteru, co często owocuje nawet świętością, potwierdzoną przez Kościół” (Kuehnelt-Leddihn). Można wymienić sporo wyniesionych na ołtarze monarchów – ale czy znamy świętych prezydentów? Owszem, zdarzali się monarchowie źli. Słusznie jednak zauważył Antoni de Rivarol: „władca absolutny może być Neronem, lecz bywa niekiedy Tytusem lub Markiem Aureliuszem. Lud często jest Neronem, nigdy zaś Markiem Aureliuszem” (wątpliwy przykład, jakim jest odpowiedzialny za prześladowania chrześcijan Marek Aureliusz, nie dyskwfalifikuje tej znakomitej myśli).
Monarchia jest piękna. Wiele można na to dawać przykładów; wybrałem długi cytat z siostry wielkiego francuskiego pisarza, obrońcy tronu i ołtarza, Franciszka Rene de Chateaubrianda. Przy okazji przybycia Karola X do Paryża w roku 1824, madame Maria Anna de Marigny tak pisała:
„Wtorek, 12 kwietnia. Obudziłam się niedysponowana, lecz zdecydowana by przezwyciężając niemoc, zobaczyć ukochanego Księcia Francuzów. Aby się ożywić wypiłam kawę i służąc za przewodnika pannom Verpier, których matka była bardzo chora, wyszłam z nadzieją, że uda mi się dostać do katedry Notre-Dame. Próba ta się nie udała, pomimo iż chciałam dać pieniądze biedakowi, pilnującemu drzwi wejściowych dla kanoników. Nie wiedząc co robić i nie czując się na siłach, aby ustać na ulicy przez pięć lub sześć godzin, zawróciłam smutna razem z moimi towarzyszkami. Przechodząc obok handlarza win, spytałam go, czy ma okno wychodzące na ulicę i czy mógłby je wynająć. Pomysł mu się spodobał i zawarliśmy umowę. Ruch ludzi i powozów kierujących się do Notre-Dame był tak duży, iż nie można było na to patrzeć przez dłuższy czas. Zmuszona byłam wielokrotnie odchodzić od okna. Byłam zafascynowana. Wśród dam, które nie mogły znaleźć miejsca, zauważyłam Madame de Gois. Przywołałam ją. Pojawiła się z innymi osobami, zajmując jedno z okien, pozostałych jeszcze do wynajęcia, za które zapłaciła. W przejeżdżających powozach można było zauważyć przepiękne stroje pasażerów. Nawet kobiety przechadzające się pieszo były bardzo dobrze ubrane. Prawie wszystkie w kapeluszach miały lilie lub też trzymały je w rękach, powiązane w piękne bukiety. Niektóre też miały trzy lilie wyhaftowane złotem na bufiastych rękawach sukien. Biała flaga z godłem Francji powiewała nad wieżami Notre-Dame. W końcu w południe zadzwonił wielki dzwon. Wiadomo było, że Książę wjeżdżał do dzielnicy św. Dionizego. Oczekiwał go tam liczny oddział gwardii narodowej. Spuścili do nogi broń w geście szacunku i miłości. Książę okazał wzruszenie. Jego Wysokość obejmował niektórych z nich, tych, których rozpoznał… Pośród oceanu białych piór, w towarzystwie panów tworzących jego orszak, hrabia Artois ruszył w kierunku Notre-Dame. Ogromna jednak liczba ludzi ciekawych jego przemarszu oraz ceremonie okadzania przy kościołach, obok których przechodził, tak utrudniły i opóźniły jego pochód, że gdy dotarł do ulicy prowadzącej do katedry, na której się znajdowałam, była już druga trzydzieści po południu. Gdy przechodził pod łukiem tryumfalnym bramy św. Dionizego, wielki dzwon ponownie zadzwonił. Gdy zaś zbliżał się do katedry, odezwały się wszystkie dzwony, jednak ich dźwięk nie zagłuszył owacji i muzyki. Naprawdę niemożliwe jest opisanie tego oszołomienia. Można by powiedzieć, że ludzie nie posiadali się z radości: lud płakał i wykrzykiwał życzenia szczęścia dla Księcia. Ludzie obawiali się, że nie starczy im sił, by go zobaczyć przechodzącego i ja byłam jedną z tych osób. Madame De Gois skarciła mnie ostro za nadmiar emocji, lecz to wyszło mi na zdrowie, mogłam bowiem zapanować nad niemocą, gdyż uczucie radości sprawiało, że zapomniałam o wszystkim i byłam gotowa wydać ostatnie tchnienie w tym oknie. Manifestowałam radość mego serca, życząc Księciu wszystkiego najlepszego i wzruszałam się jednocześnie, pamiętając o jego nieszczęściach, ponieważ byłam bardzo rozentuzjazmowana i wręcz nie posiadałam się z emocji… Świętość miejsca nie mogła powstrzymać radości okazywanej przez ludzi zgromadzonych w katedrze, której echo wydawało się poruszać sklepienia. Kiedy zaczęto śpiewać Te Deum, ten pobożny Książę odwrócił się i poprosił o ciszę. Przy akordach Domine, salvum fac regem widać było jak wielkie łzy płyną mu z oczu. Wreszcie orszak wznowił swój pochód i ku naszej radości ponownie przeszedł pod naszym oknem, z którego się wychylałyśmy, by krzyknąć ostatnim tchem: Vive Monsieur! Oby Bóg dał mu zawsze szczęście! Kapelusze ustrojone liliami, nasze gesty i chustki w powietrzu zwróciły na chwilę uwagę Księcia, który pozdrowił nas z wdzięcznością i serdecznym uśmiechem, tylko jemu właściwym. U szczytu radości, nie wiedząc, co robię, pomyślałam, że nie powinnam patrzeć na nikogo i nie warto już nic więcej zobaczyć. Usiadłam, by odetchnąć, ponieważ brakowało mi już tchu i byłam bez głosu. Odpowiadałam tylko za pomocą znaków. Trzeba było wracać do domu. Zaproponowałam tym, które mi towarzyszyły, aby pójść do Notre-Dame i podziękować Bogu za zachowanie rodziny świętego Ludwika… Doszłam do domu wyczerpana z gorąca i zmęczenia, ale tak pełna radości i szczęścia, że aż nie mogłam zasnąć” (za ks. Delassus).
W dzisiejszych czasach jeden tylko Ojciec Święty budzi podobne uczucia. Relacja madame de Marigny ukazuje jednocześnie, jakim nonsensem jest mniemanie, bardzo powszechne u tych, którzy o monarchii nie mają zielonego pojęcia, że życie króla jest usłane płatkami róż. Że monarcha nic nie robi innego, jak tylko pławi się w rozkoszach tego świata. Streszcza się ten pogląd w popularnym wierszyku „cysorz to ma życie klawe”. Widzimy tymczasem, jak długą i męczącą uroczystością był sam opisany wyżej wjazd Karola X do stolicy. A to przecież niewiele wobec całości obowiązków monarszych. Wszak skoro władca ma rzeczywistą władzę (a nie piszę tutaj przecież o Elżbiecie II czy nieszczęsnym hiszpańskim Janie Karolu), skoro stoi na szczycie hierarchii – jakże ogromną dźwiga odpowiedzialność! O, zaprawdę – „klawe” miał życie „cysorz” Franciszek Józef! Abstrahując już od tego, że w tragicznych okolicznościach stracił znaczną część rodziny i przeżyć musiał tak wiele tragedii osobistych; nie było żadnej kawy do łóżka! Cesarz wstawał o godzinie czwartej i ciężko pracował do wieczora. Jakże klawe miał życie jego następca, błogosławiony cesarz Karol! Po dwóch latach rządów został wygnany – i zmarł na obczyźnie, w ubóstwie. Tylko ludzie kompletnie zaślepieni (nienawiścią? niewiedzą?) mogą twierdzić, że jego decyzja o niezrzeczeniu się korony miała cokolwiek wspólnego z kurczowym trzymaniem się stołków przez współczesnych polityków.
Egalitarna demokracja zasadza się na pysze. Na pysze rządzących, którzy nie uznają żadnej zwierzchności nad sobą oraz na pysze wyborców, którzy chcą mieć – choćby złudne – poczucie „współdecydowania”. Istotą monarchii jest natomiast pokora. Nie tylko pokora poddanych, ale także pokora władcy: wobec prawa, wobec tradycji, a nade wszystko – wobec Boga.
W powyższym artykule wykorzystałem także fragmenty własnego, wcześniejszego tekstu pt. „Czym różni się monarchia od demokracji”, pierwotnie publikowanego na stronie internetowej www.konserwatyzm.pl.
1 Prawowitym królem Anglii, Szkocji i Irlandii (a nie „Zjednoczonego Królestwa”!) jest Franciszek Wittelsbach, spadkobierca dynastii Stuartów, która wskutek rewolucji z roku 1688 straciła władzę – lecz nie prawo do niej.
2 Schizma dokonana przez katolickiego księdza, Karola Farskiego, który uznał, że Czechosłowacja, skoro przestała być częścią katolickiego Cesarstwa, powinna mieć swój własny „kościół narodowy“. Jego patronami uczyniono świętych Cyryla i Metodego, heretyka Jana Husa oraz, oczywiście, samego Karola Farskiego. „Husytyzm“ przyczynił się ostatecznie do laicyzacji Czech.