Jesteś tutaj: Publicystyka » Adam Danek » Ex oriente lux?
„Nie usiłuję zatruć źródeł, lecz pokazać że są zatrute”
Mikołaj Gómez Dávila (1913-1994)
W szeroko pojętych kręgach narodowych i konserwatywnych spotyka się – i to wcale nie tak znowu rzadko – pewien schemat myślowy. Wychodzi on od diagnozy cywilizacji zachodniej, ocenianej – z czym się zresztą zgadzam – jako upadła i niemożliwa do uratowania. Zachodnia Europa topi się w bagnie własnego nihilizmu – z niezmąconym samozadowoleniem wyśpiewując peany na cześć demokracji, tolerancji oraz tzw. praw człowieka – i osiądzie w końcu na jego dnie; w dodatku obszczekuje i kąsa dłonie, które usiłują ją z niego wyciągać. Skoro tak, nie ma sensu reanimować trupa (co więcej, trupa samobójcy): odrodzenie Zachodu nie nastąpi jego własnymi siłami, należy więc zwrócić się w stronę, skąd mogłoby nadejść. Tu wzrok wielu pada na Wschód, nieskażony ponoć demoliberalnym wirusem. Szczególną życzliwością tych kręgów cieszy się Rosja, postrzegana jako zdolna dostarczyć Europie ożywczego impulsu – i to w trojakim sensie: duchowego (przezwyciężenie zachodniego materializmu), kulturowego (powrót z ponowoczesnej pustki do wartościowań absolutnych) i państwowotwórczego (w miejsce obecnego demontażu państw narodowych). Rosja jawi się im jako ojczyzna narodu, który nigdy w najmniejszym stopniu nie zaakceptował demokracji i z racji swego kulturowego dziedzictwa jest do tego niezdolny, jako kraj, gdzie patriotyzm – i to imperialny – stanowi postawę deklarowaną powszechnie, a nie tropioną i rugowaną przez zawodowych „antyfaszystów”. Siły prewencji nie chronią tam marszów sympatyków pedałowania, lecz rozbijają je w drzazgi, w czym sekundują im rosyjscy narodowcy. Rosja ma wreszcie odwagę głośno artykułować sprzeciw wobec globalnej hegemonii „demokratycznego żandarma” – USA – jako państwo o imperialnych tradycjach, a zatem z pozycji, które nie mają nic wspólnego z popiskiwaniem antyglobalistów czy lewicowych malkontentów pokroju Józia Fischera i Jakuba Chiraca. Podobnych przyczyn fascynacji krajem Wielkiego Stepu wyliczyć można znacznie więcej. Wszystkie wydają się mieć charakter, by tak rzec, estetyczny, a nie merytoryczny. Czy jednak ożywczych inspiracji mogą dostarczać same tylko wrażenia estetyczne? Orientacja prorosyjska (nie chcę używać mało sympatycznego terminu „rusofilstwo”) posiada na pozór w Polsce silne zakorzenienie w przeszłości, a ściślej w koncepcjach obozu narodowego. Endecja przeszła na pozycje przychylne wschodniemu mocarstwu de facto podczas rewolucji 1905 r., co później teoretycznie uzasadnił Roman Dmowski w wydanej w 1908 r. książce „Niemcy, Rosja a sprawa polska”. Lektura tej zapomnianej dziś pozycji bynajmniej nie dostarcza argumentów współczesnym zwolennikom zwrotu na Wschód. Pan Roman podkreślił m.in., że z Rosją warto się związać przez wzgląd na jej… niższość kulturową, odsuwającą groźbę wynarodowienia Polaków (za prawdziwe zagrożenie dla przetrwania narodu uznał Niemcy – państwo o silnej, żywotnej kulturze); twórczego wkładu w rozwój kultury europejskiej na pewno się po niej nie spodziewał. Jako główny powód swego prorosyjskiego nastawienia podał tworzącą się w tamtych latach nową międzynarodową koniunkturę, która – nie wchodząc w szczegóły – jego zdaniem dawała Polakom realne nadzieje na odzyskanie niepodległości pod warunkiem zawarcia ugody z monarchią carów. Precyzyjną krytykę argumentacji Dmowskiego przedstawił w wydanej w 1910 r. pracy „Sprawa polska” wybitny polski konserwatysta, geopolityk Władysław Gizbert-Studnicki (1865-1953). Kilka lat później rozstrzygające wydarzenia potoczyły się dokładnie po myśli tego ostatniego: podczas I wojny światowej własny byt państwowy przywrócił Polakom nie imperator rosyjski, a cesarze Niemiec i Austro-Węgier. Jednak gdyby nawet stało się inaczej, nie należy zapominać, iż swą „grę na Rosję” opierał Dmowski na konkretnej, przemijającej sytuacji polityczno-dyplomatycznej, toteż jego ówczesnej postawy nie można rzutować na zupełnie inne lata późniejsze, nie mówiąc o dniu dzisiejszym. Co zaś do okresu międzywojennego, orientacja prorosyjska nie zdominowała w nim obozu narodowego. Jego radykalne odłamy – RNR Falanga, ONR-ABC i Związek Młodych Narodowców / Ruch Narodowo-Państwowy – nie kryły swego antyrosyjskiego (antysowieckiego) ostrza, zaś tworzące nurt główny Stronnictwo Narodowe zajmowało w sprawie Rosji stanowisko niejasne, zmienne w czasie.
Wracając do jednego z wcześniejszych wątków, nie jest prawdą, że Wschód w przeciwieństwie do Zachodu oparł się demoliberalnej epidemii. Wystarczy spojrzeć na współczesne Indie, kraj zokcydentalizowany kraj Bollywoodu, ukształtowany przez oparty na wzorcach zachodnich, liberalny politycznie i socjaldemokratyczny gospodarczo ruch narodowy. Ile jeszcze mają wspólnego z sakralną cywilizacją indyjską, do której wzdychają dziś rzecznicy tradycjonalizmu integralnego? A Chiny – opanowane przez zachodni kult prosperity, a wcześniej przez wymyślony na Zachodzie komunizm? No właśnie… Carska Rosja, zwana w liberalnej Europie „kozackim reżimem” (zwłaszcza przez pismaków z Francji – państwa o reżimie masońskim), skutecznie obroniła się przed chimerami Wielkiej Rewolucji Antyfrancuskiej: demokracją, parlamentaryzmem, laicyzmem, partyjnictwem etc. Ale później ogarnęła ją pożoga jeszcze gorszej rewolucji. Rewolucji bolszewickiej, która na siedem dekad zacisnęła jej na gardle śmiertelną garotę. I tu dochodzimy do zagadnienia najciekawszego, a zarazem najbardziej drażliwego dla współczesnych sympatyków wschodniego mocarstwa.
Z rewolucyjną erupcją nad Newą przyszedł bezprecedensowy wylew mordów i destrukcji; konsekwentne dążenie do zniszczenia wszystkiego, co istniało wcześniej, całokształtu dotychczasowych form kulturowych, społecznych i obyczajowych, pojawiło się już wcześniej podczas „wielkiego terroru” jakobinów, lecz tu zostało zrealizowane na wielekroć większą skalę: w pamiętnikach naocznych świadków tej zagłady co chwilę znajdujemy sceny gorsze od najbardziej nawet mrocznych ikonograficznych wyobrażeń piekła. Obserwując płynące po rosyjskiej ziemi rzeki krwi można się było spodziewać, że diaboliczna orgia okrucieństw, podobnie jak jej francuska poprzedniczka, względnie szybko dobiegnie końca, kiedy wypali się szał, jaki ogarnął jej mieszkańców. Tymczasem system czerezwyczajek i łagrów przyoblókł się w postać państwa, które z czasem okrzepło i nie dość, że trwało kolejne dekady, to jeszcze potrafiło sobie zdobyć uznanie opiniotwórczych podmiotów na świecie. Skłoniło to niejednego rosyjskiego myśliciela do prób wbudowania sowietyzmu w tradycję Rosji – poprzez uznanie go za kolejne wcielenie rosyjskiej państwowości i idei imperialnej. Pierwszą taką próbę podjęli w okresie międzywojennym teoretycy eurazjatyzmu: Lew Gumilow, Piotr Sawicki i Mikołaj Trubiecki – dopatrujący się w sowietyzmie przede wszystkim otwarcia Rosji na bogactwo kultury azjatyckiej. Współcześnie zbliżone koncepcje głosi Edward Limonow (ur. 1943), pisarz i przywódca Narodowo-Bolszewickiej Partii Rosji, któremu wierność spuściźnie sowieckiego komunizmu nie przeszkadza mienić się uczniem integralnego tradycjonalisty (zaciekle antykomunistycznego) Juliusza barona Evoli (1898-1974). Na najsłynniejszego rzecznika połączenia białej Rosji i czerwonego ZSRS wyrasta jednak inny tradycjonalista integralny – Aleksander Dugin, oryginalny filozof i geopolityk. Dugin cieszy się w Rosji ogromną popularnością: jego książki mają duże nakłady, a on sam prowadzi własne programy w radiu i telewizji (stąd zwany jest ironicznie „metafizycznym dyskdżokejem”). W swych pracach, znamionujących erudycję i talent literacki, Dugin głosi ideę sojuszu Rosji – zarazem postkomunistycznej i prawosławnej, rewolucyjnej i tradycyjnej – z wszelkimi antyliberalnymi siłami: Orientem, krajami islamu i tzw. trzecim światem, zwróconego przeciw kulturowej i politycznej dominacji USA.
Czy poglądy wymienionych publicystów miały na to wpływ czy nie, synteza historycznych tradycji Rosji i wspomnień po ZSRS stała się faktem. Na rosyjskich demonstracjach patriotycznych carskie barwy sąsiadują z czerwonymi gwiazdami, sierpami i młotami. Rosyjscy monarchiści chwalą Stalina (sic!) jako realizatora rządów silnej ręki i kontynuatora panslawistycznego, wielkoruskiego imperializmu. Niestety na ten sofizmat dali się również nabrać niektórzy polscy myśliciele. Mirosław Dzielski (1941-1989) wierzył, że ZSRS stopniowo uwalnia się od komunistycznej ideologii, a na końcu tego procesu pozostanie oczyszczone z niej całkowicie, zwykłe państwo autorytarne o silnej władzy, oparte nie na ideologicznym fanatyzmie, lecz „radzieckim patriotyzmie państwowym”. Dzielski zmarł w 1989 r., natomiast zarówno przed, jak i po 1989 r. dokładnie tą samą drogą podążał „postkomunistyczny konserwatysta” prof. Bronisław Łagowski (ur. 1937). Obronę idei państwa nawet w realiach komunistycznych do koszmarnego absurdu posunął ostatnio („Józefa Mackiewicza życie obok narodu…”, [w:] „Myśl Polska” nr 31-32, 5-12 VIII 2007 r.) przedstawiciel środowiska postkomunistycznych nacjonalistów (dawne Stowarzyszenie PAX), p. red. Jan Engelgard. Stwierdził, iż narodowy komunista Stalin (propaństwowy, oceniany pozytywnie) w przeciwieństwie do internacjonalisty (antypaństwowego, ocenianego negatywnie) nie był bolszewikiem (sic!)…
U podstaw każdego ustroju leży pewna idea bądź ideologia. Oparte na niej formy prawno-ustrojowe trwają tak długo, jak długo żywotny pozostaje ich fundament aksjologiczny i rozpadają się wkrótce po jego zaniku. W państwie autorytarnym czy w liberalnej demokracji, w organicznej monarchii czy totalitaryzmie – te dwie sfery są nierozłączne. Dlatego nie da się oddzielić sowieckiego komunizmu od sowieckiego państwa, wydobyć z ZSRS czystej (aideologicznej) państwowości. Nie da się także pogodzić spuścizny po nim z rosyjską tradycją – komunizm dążył do zupełnego jej zniszczenia. Gdyby jej ziarna przetrwały gdzieś pod okrywającą Rosję szkaradną skorupą sowietyzmu, mogłyby odegrać zbawienną rolę w latach, gdy ta zaczęła kruszeć. Niestety zostały skutecznie wytępione, w wyniku czego spod pękającej sowieckiej skorupy wyjrzała jedynie aksjologiczna pustka.
Prorosyjscy myśliciele i publicyści tworzący po 1917 r. lekceważyli ostrzeżenia tych spośród swych rosyjskich kolegów, którzy – jak pisarz Michał Arcybaszew (1878-1927), naoczny świadek rewolucji – w swych analizach bolszewizmu uwypuklali jego konsekwentny nihilizm, zamiar zniszczenia i wymazania z historii całokształtu dotychczasowej cywilizacji. A szkoda, bo ci okazali się najbardziej dalekowzroczni. Rosja po siedemdziesięciu latach czerwonej tyranii znajduje się w katastrofalnym stanie duchowym i biologicznym. Plaga HIV szerzy się tam prawie jak w Afryce. Dwie na trzy ciąże kończą się aborcyjnym dzieciobójstwem. Zmitologizowany już świat przestępczy rozrósł się do niewyobrażalnych rozmiarów. Wszystko to rusza mało czyje sumienie, ponieważ komuniści zdołali przeprowadzić skuteczną ateizację narodu. Kraj Wielkiego Stepu nie skrywa w zanadrzu żadnej odtrutki na chorobę Europy. Zachód topi się we własnym bagnie, Rosja tonie w swoim. Ocalenie obu postrzegać wypada w kategoriach cudu.