Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: Kilka uwag na marginesie artykułu Michała Kuzia w „Nowej Konfederacji”, czyli „jak straszni Niemcy pożerają Grecję”
Nigdy nie atakuję osób – osobą posługuję się tylko jako silnym szkłem powiększającym, za pomocą którego można uwidocznić jakąś powszechną, ale przemykającą się, trudno uchwytną nędzę.
(Fryderyk Nietzsche, Ecce homo)
Pod koniec sierpnia internetowy miesięcznik „Nowa Konfederacja” zaprosił na debatę wokół tekstu jednego z redaktorów, Michała Kuzia, pt. „Grecja, czyli jak centrum pożera peryferie”, opublikowanego w sierpniowym wydaniu pisma. Gdyby nie fakt, że spotkanie odbywało się w warszawskiej klubokawiarni Retrospekcja, zatem ze 340 km od miejsca, gdzie mieszkam, z ogromną ochotą wybrałbym się tam, aby wysłuchać, co mają do powiedzenia znamienici uczestnicy debaty: Aleksandra Rybińska („Nowa Konfederacja”), Jakub Dymek („Krytyka Polityczna”), Maciej Łapski („Polska Społeczna”), no i oczywiście sam autor. Widząc znaczenie, jakie redakcja „Nowej Konfederacji” nadała tekstowi Michała Kuzia, postanowiłem raz jeszcze, i bardziej uważnie, go przeczytać i dorzucić do dyskusji swoje trzy grosze.
Ponieważ Kuź, pisząc „centrum”, ma na myśli Niemcy, przeto tytuł jego artykułu brzmi naprawdę „Grecja, czyli jak Niemcy pożerają peryferie”. Mógłby wprawdzie brzmieć „Niemcy zjadają peryferie”, ale widocznie „zjadanie” wydało się autorowi zbyt słabe, dlatego wybrał „pożeranie” – słowo silniej nacechowane emocjonalnie i mające ujemne konotacje. Już na samym wstępie czytelnik ma Niemcy skojarzyć z groźnym tygrysem pożerającym gazelę albo nawet smokiem konsumującym niewinne dziewice. Leksykalny kształt tytułu z góry ukierunkowuje odbiór tekstu – ma on wywołać u czytelnika przestrach, oburzenie i gniew.
Czytamy dalej, że polityka rządu Ewy Kopacz polega na tym, aby „pozostać wiernym podnóżkiem Berlina” – tutaj raczej chodzi o wywołanie u czytelnika uczucia pogardy wobec Ewy Kopacz (i jej rządu) – wszak chęć „bycia wiernym podnóżkiem” charakteryzuje kogoś, kto lubi być poniżany i upokarzany, sugerować może nawet związek sadomasochistyczny, bo przecież Angela Merkel (i jej rząd) z pewnością lubi, kiedy ktoś jest jej „wiernym podnóżkiem” – Kopacz pożąda bycia podnóżkiem, a Merkel niczym domina z rozkoszą kładzie na niej swoją masywną nogę obutą w czarny, skórzany kozak. Co innego Alexis Cipras (i jego rząd), który stoi na czele „niepokornej Grecji”; domyślamy się, że „niepokorny” Cipras – w odróżnieniu od Kopacz – nie chce być wiernym podnóżkiem Merkel. Z drugiej jednak strony Cipras „umizguje się do Putina”, jego ocena jest zatem niejednoznaczna: pochwała należy się mu za „niepokorność” wobec Merkel, natomiast nagana za „umizgiwanie się” do Putina.
„Zależne w dużym stopniu od niemieckiego kapitału media karmią nas – pisze Kuź – urzędową propagandą na temat Hellady”, piętnując „leniwych Greków” oszukujących fiskusa i wybierających się na emeryturę w wieku czterdziestu lat. Szkoda, że autor nie wymienił wprost żadnych tytułów prasowych i stacji telewizyjnych idących „na pasku” niemieckiego kapitału i uprawiających taką propagandę – wiadomo byłoby przynajmniej, czego nie czytać i nie oglądać. Niemniej jednak w pełni zgadzam się, że tego rodzaju retoryki powinniśmy unikać. Dziwne więc wydaje mi się następujące zdanie: „Gdy robi się naprawdę gorąco, okazuje się nagle, że «ciocia Angela» nie ma ani czołgów, by nas obronić, ani woli, by nas zmodernizować. Ma za to banki, by nas ograbić”.
„Niemcy nie mają czołgów, żeby nas obronić” – jak to rozumieć? Czy naprawdę nie mają i nie są w stanie nas obronić, czy też mają, ale kłamią, że nie mają? Jedno gorsze od drugiego. Przekaz, jaki trafia do czytelnika, jest następujący: Niemcy są nieodpowiedzialni, zwodzą nas, mają nas w nosie, my giniemy, a oni palcem nie kiwną, choć przecież bronienie nas to ich moralny obowiązek. Czytelnika ogarnia oburzenie i gniew, gdy odkrywa prawdziwe oblicze Niemców.
„Niemcy nie mają woli, by nas zmodernizować” – założenie tu jest chyba takie, że Niemcy mają wprawdzie środki, ale nie mają woli, żeby nas zmodernizować. Nie chcą nam pomóc w modernizacji naszego kraju, do czego powinni się poczuwać z oczywistych względów. To ludzie bez serca, niemający ani krzty współczucia dla naszego niezmodernizowanego, acz zasługującego na modernizację, kraju. Gniew i oburzenie czytelnika wzrastają jeszcze bardziej.
„Niemcy mają banki, aby przy ich pomocy nas ograbić”? I wszystko jasne: Niemcy to „grabieżcy” i „rabusie”. Deutsche Raubritter!
Kuź: „Jeśli ktoś jeszcze wierzył w dobrotliwe Niemcy, to «grecka tragedia» powinna go z iluzji wyleczyć”. Czytelnik, który przecież nie chce być zaliczony do łatwowiernych naiwniaków, od razu więc zgadza się z opinią, że Niemcy pokazują swoją „dobrotliwą” twarz, ale – jak wolno przypuszczać – za plecami ci okrutnicy chowają pejcz.
Kuź: „Do czego jeszcze dochodzi niemiecka chciwość”. Czytelnik nie posiada się z oburzenia na „niemieckich chciwców”.
Kuź: „«Jak teraz można ufać Niemcom» – grzmi Paul Krugman i wzywa amerykański FED, by ratował poniżoną przez Berlin Helladę”. Kuź zręcznie wykorzystuje autorytet znanego amerykańskiego ekonomisty, aby utwierdzić czytelnika w przekonaniu, że Niemcom nie wolno ufać. A komu nie wolno ufać? Oszustom, krętaczom, dwulicowcom, ludziom łamiącym przyrzeczenia.
Kuź: „Grecja została przez Berlin poniżona” – sadystyczna berlińska domina czerpie rozkosz z poniżania „niepokornej” Grecji.
Dalej czytelnik dowiaduje się, że „Niemcy spijają całą śmietankę ze wspólnego rynku, niewiele dając w zamian”, i już wie, kto jest winien temu, że dla niego śmietanki nie starcza. Następnie Kuź informuje go, że Niemcy „żyłują swoje neokolonie i mają ze swoich neokolonialnych poddanych ogromne korzyści”. Rzecz prosta, czytelnik utożsamia się z „neokolonialnymi poddanymi”, których Niemcy wyzyskują niczym Francuzi mieszkańców Madagaskaru. Pobrzmiewa w tym jakiś ton wezwania poddanych do buntu: Nie dajmy się żyłować niemieckim kolonizatorom! Precz z neokolonialnym poddaństwem! Nie pozwolimy, żeby niemieccy kolonizatorzy spijali całą śmietankę ze wspólnego rynku, a nam zostawiali cienką maślankę!
Niemcy, pisze Kuź, „pasożytują na krajach europejskich”. A to wredne „pasożyty”!
Niemcy, twierdzi Kuź, podyktowali Grecji warunki, które mają rzekomo uleczyć ich system fiskalny, a tak naprawdę oznaczają zniszczenie greckiej gospodarki. Wniosek: Niemcy niszczą gospodarkę Grecji, niemieccy niszczyciele wpędzają inne narody w biedę.
Grecja, twierdzi Kuź, jest neokolonią Niemiec. Jednocześnie dodaje, że „nie od rzeczy byłoby jednak zapytać za Josephem Stiglitzem, jak to się stało, że ci lenie mieli jedną z najszybciej rozwijających się gospodarek w Europie (od połowy lat dziewięćdziesiątych do początku kryzysu średnio 3,9 proc. rocznie)”. Skoro przez kilkanaście lat Grecja była krajem, który się szybko rozwijał, to chyba nie była wówczas „pożeraną” i „ograbianą” przez Niemcy „neokolonią”? Od kiedy właściwie Niemcy zaczęły na Grecji „pasożytować”? To są jednak niuanse, w które autor nie ma czasu się wdawać, on chce czytelnikowi przekazać prostą informację: Grecja miała jedną z najszybciej rozwijających się gospodarek w Europie, ale to się skończyło. W domyśle – z winy Niemców.
Publicystyka poruszająca kwestię stosunków niemiecko-greckich ma już swoje toposy, które muszą, po prostu muszą pojawić się w niemal każdym tekście poruszającym tę tematykę niezależnie od tego, czy ma to sens, czy nie. Pojawiają się także u Kuzia.
Pierwszy topos to redukcja niemieckiego długu sprzed ponad 60 lat. Niemcy, uważa Kuź, nie chcą Grecji zredukować długu, nie pamiętając, że im samym zredukowano długi w 1953 roku: „Jeszcze łagodniej zostały potraktowane same Niemcy, którym umorzono ponad połowę długów z czasów wojny (pierwszej i drugiej), a resztę zrestrukturyzowano w niezwykle dla nich korzystny sposób. Dług miał mianowicie być spłacany tylko w okresach, gdy RFN ma dodatni bilans w handlu zagranicznym, i nie przekraczać 3 proc. eksportu”. Chodzi oczywiście nie o „długi” z pierwszej i z drugiej wojny światowej, ale o długi mające związek z kontrybucją nałożoną na pokonane Niemcy w Wersalu, nazywaną zgodnie z demokratyczną nowomową „reparacjami”, oraz z pomocą gospodarczo-humanitarną udzieloną Niemcom tuż po drugiej wojnie światowej.
Przywołanie przez Kuzia porozumienia londyńskiego niczego nie wyjaśnia; nie wiemy, czy w ogóle można porównywać ówczesną sytuację z obecną bez uwzględnienia całkowicie odmiennego kontekstu historycznego i szeregu okoliczności, które dzisiaj w ogóle nie występują. Ale autor używa tego toposu tylko po to, żeby pokazać, jacy to z Niemców zatwardziali niewdzięcznicy: im długi redukowano, oni długów innym zredukować nie chcą (w rzeczywistości już raz został zredukowany i nadal jest redukowany poprzez wydłużanie czasu spłaty i obniżanie oprocentowania).
Drugi topos: „zadłużona Grecja do końca musiała realizować kontrakty na kupowane u nich nowe wyposażenie dla armii”. Wniosek, jaki ma wyciągnąć czytelnik, jest prosty: Niemcy są bezlitośni, nieczuli na ludzkie nieszczęście; wycisną z biednego dłużnika każdy grosz. Trzeci topos już z innego repertuaru to owe „stocznie”, którym rząd niemiecki pomagał, naszemu rządowi Unia Europejska pomagać zaś zabroniła. Świadczy to o Niemcach jak najgorzej.
Kuź całkiem słusznie krytykuje media, że wyzywają Greków od leni i darmozjadów, a jednocześnie tę samą metodę stosuje wobec Niemców, bo oto jaki czarny obraz wyłania się jego tekstu: pasożyty, drapieżcy, brutalni, mściwi, chciwi, bezlitośni, krętacze, grabieżcy, pozbawieni ludzkich uczuć, sadyści lubiący poniżać innych, wyzyskiwacze, zatwardziali niewdzięcznicy, niszczyciele gospodarek wpędzający inne narody w biedę, kolonizatorzy itd. W sumie obraz Niemca z jego artykułu jakoś dziwnie kojarzy się z komiksowym obrazem żołdaka z Wehrmachtu trzymającego pod butem Europę.
Kuź oburza się, że media karmią nas urzędową propagandą na temat Grecji, a on sam czym nas karmi? Czymże innym są jego wynurzenia niż rodzajem urzędowej propagandy, tyle że nie na temat Grecji (Greków), ale Niemiec (Niemców)? Niestety, retoryka, jaką się posługuje (a nie jest – jak wynika z moich pobieżnych obserwacji – rzadkością w polskiej publicystyce politycznej) spycha jego artykuł na poziom – powiedzmy łagodnie – dość mało wyrafinowanej politycznej agitacji odwołującej się do emocji i uprzedzeń. Jakie zyski poznawcze przynosi artykuł napisany w takim, mało rzeczowym stylu? Wydaje się, że raczej nikłe. Dotyczy to także innych wątków tekstu.
Kuź: „Jedną z przykrych prawd wyłaniających się z obecnego kryzysu eurozony jest porażka wspólnego rynku bez naprawdę wspólnego budżetu. Wspólny rynek stymuluje bowiem przede wszystkim industrialne centrum, czyli Niemcy, które zalewają peryferie swoim eksportem. Na peryferiach oznacza to utratę miejsc pracy i deindustrializację”.
Co to znaczy „wspólny rynek bez naprawdę wspólnego budżetu”? Czy chodzi o „wspólny budżet” unii monetarnej? Czy to należy rozumieć tak, że gdyby istniał ów „wspólny budżet”, to „wspólny rynek” – co wynika z tezy Kuzia – nie stymulowałby wyłącznie industrialnego centrum, ale wszystkie kraje należące do strefy euro? Jaki jest tu związek przyczynowo-skutkowy? Co od czego zależy? Autor niczego nie wyjaśnia, co nie dziwi, wszak jego celem jest wskazanie palcem na Niemcy, które „zalewając peryferie swoim eksportem”, pozbawiają Greków miejsc pracy i przyczyniają się do upadku greckiego przemysłu. Łotry, po prostu łotry. Oburzenie czytelnika sięga zenitu. Ale Kuź nie ustaje w oskarżeniach: „Nasze europejskie centrum [Niemcy] produkuje i zalewa towarami peryferie, niszcząc w nich realną gospodarkę”. Niemcy produkują i produkują, eksportują i eksportują, niosąc tym samym innym narodom zniszczenie, zostawiając po sobie ruiny i zgliszcza. Czytelnik wściekły na Niemców niemal zrywa się sprzed komputera, aby gdzieś biec, coś zrobić, zatrzymać pochód „niemieckich Hunów”, którzy obracają pół Europy w perzynę. Po chwili nieco się uspokaja i czyta dalej. By tak rzec – jego gniew się nie kończy, ale ustatecznia. Pali się teraz niższym, ale za to wysokim, równomiernym płomieniem.
Kuź: „Nie bez przyczyny George Friedman, porównując Niemcy do USA, stwierdza, że często krytykowany w Europie system z zadłużającym się centrum jest znacznie bardziej stabilny”. „System amerykański” stabilny, „system niemiecki”, co oczywiste, niestabilny. Kuź: „Tym niemniej z dostępnych danych wynika jasno, że współcześnie to peryferie niemieckie zaczynają mieć większe problemy gospodarcze i rozwijają się wolniej od peryferii amerykańskich. Nawet Meksyk, pomimo wszystkich swoich problemów wewnętrznych, rośnie jak na drożdżach. Według Banku Światowego jest przecież 13 gospodarką świata”. Skąd tu Meksyk wyskakujący jak filip z konopi? Czy czegoś się dowiadujemy o tym kraju? Dlaczego „rośnie jak na drożdżach”? Jest 13. gospodarką świata według Banku Światowego? Gratulacje dla Meksykanów! Ale tenże sam Bank Światowy podaje, że w klasyfikacji krajów według PKB na głowę mieszkańca Meksyk jest na 67. miejscu za Włochami, Hiszpanią, Portugalią i Grecją. Kuź rzuca ot tak argument, który ma czegoś dowodzić, ale tak naprawdę nie dowodzi niczego. Jedyny wniosek, jaki czytelnik ma wyciągnąć z tego, jest taki, że bardzo źle jest być niemieckimi peryferiami, natomiast bardzo dobrze – amerykańskimi. Tam gospodarka – dzięki USA – „rośnie jak na drożdżach”, tutaj – z winy Niemiec – rozwój gospodarczy kuleje. Zasadnicza teza artykułu o fatalnym wpływie Niemiec na Europę zostaje tryumfalnie potwierdzona, gniew czytelnika nie opada.
W innym miejscu czytamy, że mieszkańcy centrum (niemieccy wyborcy) nie potrafią dostrzec, że „wspólny rynek” to forma „renty imperialnej”. Pojęcie „renty imperialnej” używane w stosunku do USA jest jasne: własną walutę krajową, na której bicie mają monopol, Amerykanie uczynili walutą światową, dzięki czemu czerpią zysk z emisji pieniądza i wpuszczania go do obrotu, eksportując dług i inflację itd. Ten senioraż nazywany jest „rentą imperialną”, ponieważ USA, jako największa potęga militarna świata (imperium światowe), potrafiły narzucić światu swoją walutę, a następnie były w stanie, wykorzystując swoją przewagę, ten „podatek emisyjny” ściągać. Ten mechanizm jest znany i był wielokrotnie opisywany. Czy użycie pojęcia „renta imperialna” w kontekście „wspólnego rynku” cokolwiek nam wyjaśnia? Oczywiście, że nie, raczej odwrotnie – zaciemnia. Ale autorowi nie chodzi o wyjaśnienie czegokolwiek, on podsuwa czytelnikowi obraz niemieckiego „imperialnego suwerena” ściągającego z europejskich poddanych haracz.
Kuź: „Zastanówmy się przez chwilę. Nasze europejskie centrum [Niemcy] produkuje i zalewa towarami peryferie, niszcząc w nich realną gospodarkę. Amerykańskie centrum odwrotnie: kupuje od peryferii (głównie azjatyckich) i u nich się zadłuża”. Ergo: Niemcy, produkując i sprzedając towary, są niszczycielami europejskich peryferii, natomiast Amerykanie odwrotnie: kupując na kredyt, przyczyniają się do rozkwitu azjatyckich peryferii. Nie wiadomo jednak, dlaczego Kuź (za Friedmanem) porównuje Niemcy do USA zamiast do Chin. Bo taka jest właściwa analogia: Niemcy są odpowiednikiem Chin, USA zaś – odpowiednikiem Grecji. Według Kuzia hasło Niemców streszczające ich politykę gospodarczo-finansową wobec Grecji brzmi: „My sprzedajemy, wy się zadłużajcie!”. Podobnie Chiny zwracają się do USA: „My sprzedajemy, wy się zadłużajcie!”.
Sytuacja wygląda więc tak, że Amerykanie kupują od Chińczyków i u nich się zadłużają, stymulując tym sposobem ich gospodarkę, analogicznie Grecy kupują od Niemców i u nich się zadłużają, stymulując tym sposobem ich gospodarkę. Jednocześnie Grecy z jakichś tajemniczych powodów nie pojmują, że zadłużając się i stymulując gospodarkę niemiecką, sprawiają, że Niemcy zalewają ich swoimi towarami i niszczą ich realną gospodarkę. To samo należałoby chyba powiedzieć o Amerykanach: nie rozumieją, że zadłużając się i stymulując gospodarkę chińską, sprawiają, iż Chińczycy zalewają ich swoimi towarami i niszczą ich realną gospodarkę. Jednak tego aspektu stosunków amerykańsko-chińskich Kuź nie porusza, więc i ja nie będę się nim zajmował. Bardziej zainteresowała mnie inna kwestia – Amerykanie są dłużnikami Chin, ale Chińczycy nie powinni się obawiać, że dłużnik nie spłaci długu, ponieważ – zdaniem Kuzia – siła militarna amerykańskiego systemu jest „gwarantem spłacalności długów”. Toż to jakiś nonsens! Jest dokładnie na odwrót: siła militarna amerykańskiego systemu jest „gwarantem niespłacalności długów!”. Tak jak niegdyś wierzyciel przychodził do „pana” po należny mu dług, a „pan” wołał do pachołków: „poszczujcie mi tam parcha psami!”. Dłużnik, który dysponuje siłą („pachołkowie” i „psy”) większą niż wierzyciel, nie musi się z nim liczyć. Oczywiście, jeśli długu nie odda, to ten już mu więcej nie pożyczy, ale starego długu nie wyegzekwuje.
Dlatego dłużnicy są w lepszej sytuacji, oni nie spłacą długów, co oczywiście będzie miało poważne konsekwencje, gdyż nikt im już grosza nie pożyczy, ale przecież nakupili na kredyt realnych dóbr, towarów, produktów – normalnie wierzyciel mógłby wysłać do nich komornika (kanonierki), ale jeśli nie ma siły, aby dług odzyskać, dłużnicy będą mogli się cieszyć dobrami, które zakupili na kredyt i skonsumowali, podczas gdy wierzyciel zostanie z bezwartościowym papierem w ręku.
Zatem „gwarantem spłacalności długów” amerykańskich byłaby ewentualnie siła militarna Chin, a „gwarantem spłacalności długów” greckich – siła militarna Niemiec. Ale ani Chińczycy nie zastraszą Amerykanów, ani Niemcy nie zastraszą Greków. Przecież Chińczycy nie wyślą okrętów wojennych do portów amerykańskich, a niemieccy komandosi nie zrobią desantu na Kretę. Przypomnijmy, że armia grecka to nie armia małego kraju o 11 mln ludności kraju, ale „średniego mocarstwa” – liczy ok. 140 000 żołnierzy, posiada 1600 czołgów. Gdyby Niemcy miały, w stosunku do liczby ludności, taką armię jak Grecja, to Bundeswehra powinna liczyć ponad milion żołnierzy, a liczy 180 000, czyli niewiele więcej niż Grecja, i powinna mieć 10 000 czołgów, a ma 400. Wydatki na obronę wynoszą w Grecji ponad 3% PKB, podczas gdy w europejskich krajach NATO – średnio 1,7%. W latach 2005-2009 Grecja zajmowała 5. miejsce wśród największych importerów broni na świecie. Jest największym importerem broni w Europie, przy czym 40% importu pochodzi z Niemiec. Innymi słowy, Niemcy uzbroiły Grecję i teraz mogą ją jedynie straszyć wyrzuceniem ze strefy euro. Można powiedzieć, że siła militarna Grecji jest „gwarantem niespłacalności długów”.
Oczywiście chińscy wierzyciele i amerykańscy dłużnicy będą starali się jakoś dogadać, Amerykanie mogą za część długów „odsprzedać” Chinom np. Tajwan. Grecy też mogą „odsprzedać” Niemcom ze 100 albo i 200 skalistych wysepek, na których nawet chwasty nie rosną i rząd w Berlinie będzie się mógł pochwalić przed własnymi obywatelami tym ogromnym sukcesem. Berlin mógł jedynie grozić Grekom (blefować), że wypchnie ich ze strefy euro, czego ci się boją, bo nie dostaliby wówczas nowych kredytów, niezbędnych jak ciężko choremu kroplówka. Grecy musieli więc blefować, że dadzą się wypchnąć ze strefy euro, ogłoszą bankructwo i żadnych kredytów nie spłacą, a wtedy Merkel wyjdzie przed narodem na idiotkę, bo obiecywała mu, że nie straci ani jednego euro. Niemcy groziły grexitem, robiąc jednocześnie wszystko, żeby nie nastąpił, Grecy grozili grexitem, robiąc jednocześnie wszystko, żeby do niego nie doszło. Blef Greków okazał się nieskuteczny, ponieważ obawiali się bardziej niż Niemcy, że ten drugi powie „sprawdzam”. Grecy ryzykowali więcej, Niemcy – mniej: rząd niemiecki w przypadku grexitu miałby poważne polityczne kłopoty, ale jakoś by przetrwał, natomiast grecka klasa polityczna bez kroplówki kolejnych kredytów (de facto transferów) nie przeżyłaby długo, a przynajmniej musiałaby raz na zawsze pożegnać się z poziomem życia, do którego się przyzwyczaiła.
Większość z tego, co robi rząd niemiecki, to zwyczajny propagandowy teatr odgrywany na użytek własnego społeczeństwa; pokazanie stanowczości i przekonanie narodu, że potrafią zmusić elitę grecką do zadeklarowania reform, w które i tak mało kto wierzy, i że kredyty udzielone Grecji nie przepadną.
Tak czy inaczej, trudno się nie zgodzić z Michałem Kuziem, kiedy pisze, że wszystko to ma jakąś granicę wytrzymałości i opłacalności i że w efekcie cały system nieuchronnie musi ulec przeciążeniu i najpewniej się zawalić. A wówczas zwyczajni Chińczycy i zwyczajni Niemcy, czyli wierzyciele ostatniej instancji, zapłacą swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi za nieodpowiedzialną i błędną politykę własnych rządów; to oni pokryją straty spowodowane przez polityków i ich kolegów bankierów.
W końcowej części artykułu Michał Kuź radzi rządowi Grecji, aby „przedstawił program odbudowy konkurencyjności gospodarki i wpisania jej w tzw. globalny łańcuch wartości”. Grecja powinna w duchu japońskiego „developmental state” [państwa rozwojowego] wskazać na gałęzie przemysłu, w których kraj ma szansę stać się potentatem. Powinna kierować się, zdaniem Kuzia, doświadczeniami azjatyckich tygrysów, wzorować na „wielkich doganiaczach” światowej czołówki – krajów, takich jak Korea, Japonia i Tajwan, których sukces opierał się na punktowych inwestycjach pośrednio finansowanych przez rząd i rozważnym użyciu niektórych narzędzi protekcjonistycznych.
Warto w tym kontekście powrócić do greckiej rzeczywistości, niemającej nic wspólnego z jakimkolwiek „neokolonializmem”, „pożeraniem przez centrum”. Powołam się na Petera Rohnera ze szwajcarskiego portalu Finanz und Wirtschaft, który określił grecką gospodarkę jako „małą i zamkniętą ” – taką była kiedyś i taką jest dzisiaj. Od połowy lat 90. XX wieku do 2012 r. jej eksport stanowił jedynie 22% PKB. W porównywalnych wielkością Republice Czeskiej i Irlandii stanowił ponad 50%, w Szwajcarii – 73%. Liczy się też nie tylko ogólny wolumen eksportu, lecz także jego skład; dwie trzecie greckiego eksportu to proste produkty, jest to eksportowy mix typowy dla kraju rozwijającego się. Grecja ma niski tzw. Economic Complexity Index, wyprzedzają ją Czechy, Słowacja, Węgry, Chorwacja, Litwa; zajmuje 49 miejsce, za Libanem, Panamą czy Filipinami; 25% eksportu Grecji stanowi turystyka (na przełomie wieków było to aż 35%), podczas gdy Portugalii i Malty – 18%. W turystyce Grecja już jest potentatem.
Czy Grecja może się wyrwać z tego stanu peryferyjnej „małej zamkniętej gospodarki”? Czy może stać się drugim Tajwanem czy Koreą Południową? Życzmy jej tego gorąco, pamiętając wszakże o dwóch istotnych czynnikach warunkujących rozwój „azjatyckich tygrysów”, łącznie ze współczesnymi Chinami. Po pierwsze wszystkie one były lub są państwami autorytarnymi czy półautorytarnymi. Mogły prowadzić taką politykę, ponieważ nie były demokracjami typu zachodniego, przy czym mówiąc „demokracja”, mam na myśli „realną demokrację”, czyli walkę o podział budżetu toczoną przez partie, różne odłamy biurokracji, grupy interesu i inne zorganizowane siły społeczne. Bez istnienia nadrzędnego, silnego ośrodka władzy zdolnego do ograniczenia tych „demokratycznych mechanizmów” i okiełznania sił społecznych nie da się przeprowadzić odgórnej modernizacji. Trzeba by zatem doradzić Grekom, żeby ustanowili „rządy pułkowników”.
Po drugie w państwach azjatyckich praktycznie nie istniało „państwo opiekuńcze”. Sądzę, że wystarczyłoby porównać Grecję i „azjatyckie tygrysy” pod względem udziału w ich budżetach wydatków socjalnych, ubezpieczeń społecznych, państwowych emerytur itd. oraz poziomu oszczędności i akumulacji kapitału. Wypadałoby chyba doradzić jeszcze Grekom, żeby swoje „państwo opiekuńcze” zredukowali do zakresu, jaki miało w Korei Południowej czy na Tajwanie 60 lat temu.
Ponadto Kuź doradza Grekom „rozważne użycie niektórych narzędzi protekcjonistycznych”. Na temat protekcjonizmu już od 200 lat toczą się teoretyczne i polityczno-ekonomiczne debaty, i ze względu na moją nikłą znajomość tego problemu nie będę się tym zajmować. Sadzę jednak, że jest to odwracanie uwagi od tego, co najistotniejsze. Objęte protekcją branże porównuje się często do delikatnych roślin, które trzeba ochronić przed wiejącymi zimnymi wiatrami, jednakże, tak czy inaczej, o wszystkim decydują samoistne mechanizmy wzrostu. W pierwszej kolejności pytać należy, czy gleba, na której ma wyrosnąć to, co chronimy, jest wystarczająco żyzna, czy w roślinie wszystkie czynniki wzrostu właściwie funkcjonują itd. Cóż z tego, że wybudujemy szklarnię, mającą chronić posadzoną roślinę, skoro nie chce ona rosnąć albo rośnie słabo? Protekcja jest więc sprawą wtórną, nie zastąpi wewnętrznych źródeł rozwoju.
Podsumowując, odbiorca wpisany w tekst Kuzia ma odczuwać, a nie myśleć. Czytelnicze reakcje zakładane przez autora to oburzenie, gniew, pogarda. Pragnie on czytelnika mobilizować i zagrzewać do boju. Podbudowuje jego tożsamość polityczną, ale na bardzo płytkim poziomie prostych reakcji emocjonalnych. Stąd zapewne bierze się, widoczny w tekście, pewien myślowy chaos, brak dbałości o spójność argumentacji, przytaczanie sto razy już przytaczanych, oderwanych od siebie „faktów”. Można odnieść wrażenie, że tekst składa się z gotowych prefabrykatów – autor je tylko zestawia. Nie objaśnia on rzeczywistości, ale jest manifestacją stanu ducha poniżonego, upokorzonego mieszkańca peryferii (autor utożsamia się „poniżanymi Grekami”), który w bezsilnej złości wygraża „centrum”, obrzuca je inwektywami i oskarżeniami, daje upust swojej niechęci czy wręcz, jeśli sądzić po tych oskarżeniach i inwektywach, nienawiści, spychając na nie winę za peryferyjny stan, w jakim sam się znajduje. Paradoksalnie jest to świadectwo „myślenia zależnego”, myślenia „człowieka skolonizowanego”; „skolonizowanym” jest bowiem nie tylko ten, kto podłącza się pod główny nurt w „kolonizatorskie centrum”, wypełniając rolę pośrednika pomiędzy centrum a peryferiami, ale również ten, kto uzależnia się od centrum, bezsilnie „ujadając” przeciwko niemu, pogrążając się w resentymentach, odnosząc na papierze łatwe emocjonalne i moralne zwycięstwo nad „kolonizatorem”.
Na peryferiach musimy szukać własnego języka, większej suwerenności duchowej i intelektualnej; w kontekście artykułu Michała Kuzia niezależność umysłowa polegałaby już choćby na tym, żeby nie przejmować jako swojego ani propagandowego języka o Grekach jako „leniach i darmozjadach”, ani propagandowego języka o Niemcach jako „neokolonizatorach, grabieżcach, chciwcach, niszczycielach”. Na peryferiach bardziej niż gdzie indziej podążać należy własną „trzecią drogą”, no, powiedzmy skromniej, „trzecią ścieżką”, wolną od uprzedzeń, jałowych pomstowań i wyświechtanych propagandowych frazesów, niezależnie od tego, czy są to frazesy płynące z „centrum” czy też „insurekcyjne” frazesy zrodzone z „poniżenia” i „upokorzenia” odczuwanego przez sporą część trawionych niespełnionymi (niespełnialnymi?) ambicjami inteligentów z peryferii.
Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2015/09/20/kilka-uwag-na-marginesie-artykulu-michala-kuzia-w-nowej-konfederacji-czyli-jak-straszni-niemcy-pozeraja-grecje