Jesteś tutaj: Publicystyka » Adam Danek » Kontrrewolucja antymonarchiczna — studium paradoksu
Na internetowym forum Konserwatyzm.pl piszącemu te słowa zarzucono niedawno, iż w swoich egzaltowanych elukubracjach gotów jest stanąć po stronie rewolucji, a przeciw monarchii (oraz jeszcze parę innych rzeczy, w tym – jak się wydaje — oszołomstwo). Cóż, ze swej strony żałuję tylko, iż autor powyższego zarzutu poskąpił mi standardowego epitetu „faszysty” – albo przynajmniej „faszyzującego” – ponieważ określenia te nieodmiennie sprawiają mi wielką satysfakcję. Z samym zarzutem natomiast polemizować nie zamierzam – w ogóle nie uważam tej uwagi za zarzut. To prawda: wierzę w możliwość zaistnienia krańcowej sytuacji, w której konsekwentny kontrrewolucjonista zmuszony zostaje do podjęcia walki z legalnym (co nie znaczy prawowitym) monarchą.
Wbrew popularnym wyobrażeniom Rewolucja nigdy nie przychodzi oddolnie. Ciemne i brudne hordy sankiulotów, mużyków czy hunwejbinów odgrywają w niej rolę narzędzia, nie siły sprawczej. Zrewoltowany motłoch, straszący z płócien Davida i Delacroix, musi ktoś poprowadzić. Rewolucyjna iskra zawsze pada z góry, z zafascynowanych wywrotowymi ideologiami salonów lub kampusów uniwersyteckich. Krwawe utopie realizowano rękoma plebejskich oprawców z brudem za paznokciami, ale tworzyli je intelektualiści: filozofowie, publicyści, polityczni dziennikarze, kambodżańscy absolwenci Sorbony i tym podobne kawiarniane elity. Kontrrewolucjoniści widzieli swą misję w obronie tradycyjnego ładu politycznego, na czele z jego zwornikiem – monarchią, przed wyjącymi tłumami szczutymi przez salonowych ideologów. Ich położenie stawało się jednak trudne, gdy rzecznikiem przewrotu okazywał się… sam suweren.
Na myśli kontrrewolucyjnej kładą się cieniem sylwetki monarchów wychowanych na wolnomyślicielskich salonach, którzy po objęciu tronu zgodnie z rodowym prawem jawili się światu jako protektorzy les philosophes i mecenasi ich wymysłów, posłuszni ich inspiracjom. Modus operandi sił przewrotu polega zazwyczaj na podkopywaniu porządku; koronowani rewolucjoniści uderzali w niego z góry, a więc tym bardziej skutecznie. Ów czarny scenariusz miał dwa etapy. W pierwszej fazie, przypadającej zwłaszcza na XVIII wiek, monarcha-rewolucjonista sukcesywnie niszczył organiczny porządek społeczno-polityczny oparty na niezależnych ciałach pośredniczących, obracając państwo w biurokratyczną machinę. Najbardziej spektakularnej realizacji doczekał się ten proces w józefińskiej Austrii oraz Prusach starego Fryca. Zdemaskowaniu destrukcyjnego charakteru reform „filozofów na tronie” poświęcili swe życie właściwie wszyscy ówcześni konserwatyści, zarówno umiarkowani (m.in. Edmund Burke), jak i kontrrewolucyjni (Johann Goeze, Ernest Brandes, Justus Möser, August Rehberg, francuscy neofeudałowie – Boulainviliers i d’Antraigues). Ci ostatni nie postulowali oczywiście likwidacji monarchii, lecz wskazywali, jak dalece uległa degeneracji: w swym konkretnym, aktualnym kształcie stała się bronią sił rewolucyjnych, toteż pokonanie rewolucji wymaga umieszczenia monarchii na powrót w odbudowanym tradycyjnym ładzie instytucjonalnym – radykalnego przeobrażenia status quo.
Druga faza koronowanej rewolucji, zainicjowana w wieku XIX, polegała na instalowaniu na zwaliskach Tradycji ustroju liberalnego bądź przez samych monarchów, bądź za ich zgodą i błogosławieństwem. Ta zdrada ładu przez jego najbardziej oczywistych strażników doprowadziła do sytuacji, w której reakcjoniści musieli dobyć miecza Kontrrewolucji także przeciw monarchom. Najbardziej płomiennym świadectwem ich nieprzejednania pozostanie niewątpliwie epopeja karlizmu. Pretekstu do wzniecenia tego jedynego w swoim rodzaju buntu w imię Tradycji dostarczył spór dynastyczny, jednak w rzeczywistości hiszpańscy rycerze w czerwonych beretach traktowali kwestię następstwa tronu jak drugorzędną wobec istoty ustroju, o którą toczyła się wojna między stronnictwem liberalnym a obozem tradycjonalistycznym. Niektórzy myśliciele z kręgu karlistowskiego posuwali się do stwierdzenia, że w razie braku godnego pretendenta do tronu – tzn. gotowego w pełni podporządkować się prastarym prawom – w Hiszpanii powinno się ustanowić ultramontańską, teokratyczną republikę.
W XX wieku, kiedy liberalna infekcja w państwach (formalnie) monarchicznych przybrała na sile, pragnienie dokonania przewrotu w imię obrony lub odtworzenia ładu znalazła swój pełny wyraz w idei rewolucji konserwatywnej. Artykułują ją wówczas ruchu polityczne tworzące tzw. prawicę rewolucyjną – zjawisko do niedawna niewyobrażalne. Jej koryfeusze wznoszą sztandary rewolucji ładu (Maurycy Barrès), rewolucji z prawa (Jan Freyer), rewolucji przeciwko rewolucji (Karol Maurras), rewolucji tradycjonalistycznej (Juliusz baron Evola). Część z nich w ogóle nie jest przy tym monarchistami. Inni, ideowi monarchiści marzący o monarchii z prawdziwego zdarzenia, walczą z jej parlamentarno-gabinetową atrapą i sami są przez nią zwalczani. Taki właśnie los stał się udziałem Korneliusza Codreanu (1899-1938) i jego Legionu Michała Archanioła w królestwie Rumunii oraz ruchu Christus Rex na czele z Leonem Degrelle’em (1906-1994) w królestwie Belgii.
Największe bez wątpienia kłamstwo na temat konserwatyzmu głosi, że jego rdzeń stanowi niechęć do zmian i programowa obrona status quo. Ludzie nieporównywalnie mądrzejsi ode mnie poświęcili sporo papieru, aby obnażyć fałsz tej tezy i pokazać, iż konserwatyzm to przede wszystkim apologia pewnych zasad ponadczasowych, takich jak wiara, autorytet, hierarchia i pozostałe. Dla kontrrewolucjonisty niezmienny pozostaje boski ład – oraz odwieczny wróg tego ładu i jego Stwórcy. Liczy się dlań istota porządku, zaś jego zewnętrzne formy mają charakter przypadłościowy, łącznie z tym, co uchodzi obecnie za monarchię, czyli z dożywotnim i dziedzicznym panowaniem głowy państwa. Inne rozumienia konserwatyzmu mogą z czasem doprowadzić do usprawiedliwiania liberalnej demokracji za pomocą zachowawczych argumentów (casus Roger Scruton) albo nawet do otwartego stoczenia się w liberalizm (casus Clinton Rossiter, że nie wspomnę o tzw. neokonserwatystach). Nie wszystko, czemu (zwłaszcza współcześnie) przypina się etykietkę z napisem „monarchia” zasługuje na wsparcie ludzi Prawicy. Świńskiej korony z błota podnosić nie będziemy, jak rzekł śp. Fryderyk Wilhelm IV – prawdziwy król i prawdziwy suweren, choć formalnie nigdy się nie koronował – kiedy zaoferowano mu cesarski tron z demokratycznego nadania. Cały niniejszy artykuł daje się streścić w jednej, krótkiej frazie autorstwa Pawła de Lagarde (1827-1891): „Jestem zbyt konserwatywny, abym nie był radykałem”.