Jesteś tutaj: Publicystyka » Adam Danek » O marksistowskich prawicowcach
Worek z napisem „prawica” jest zdumiewająco pojemny. Mieści w sobie praktycznie wszystko. Jako prawicowcy identyfikują się osoby posiadające nie tylko odmienne, ale i fundamentalnie sprzeczne poglądy na kluczowe dla prawicy sprawy. Katolicy, niewierzący, a nawet poganie. Zwolennicy wolnego rynku, korporacjonizmu, agraryzmu i etatyzmu. Obrońcy prymatu narodu nad państwem, państwa nad narodem, tożsamości regionalnej nad oboma i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze. Co więcej, owe sprzeczne poglądy łączą się niekiedy w osobie jednego myśliciela, który jawi się światu jako katolicki ateusz (Maurycy Barrès, Karol Maurras) albo postkomunistyczny konserwatysta (prof. Bronisław Łagowski); tego rodzaju przypadki zazwyczaj pozostają jednak odosobnione. Tak też pomyślałem, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z ludźmi uważającymi się za prawicę, a zarazem wyznającymi swoisty marksizm. Niestety szybko przekonałem się, że marksistowscy prawicowcy tworzą dość liczną grupę, a ich liczba wciąż rośnie, zwłaszcza wśród młodzieży. Niepokoi zwłaszcza to ostatnie, karząc się zastanowić nad perspektywami szeroko pojętej prawicy na przyszłość.
Kim zatem jest marksistowski prawicowiec? Jak wiadomo, marksizm postrzegał i objaśniał świat w kategoriach tylko i wyłącznie ekonomicznych, wszystkie inne odrzucając jako fałszywe. Marksistowski prawicowiec bynajmniej nie głosi haseł socjalistycznych ani komunistycznych – przeciwnie, opowiada się za wolnym rynkiem – ale jak każdy marksista myśli w totalnie zekonomizowany sposób. Interesują go wyłącznie: niskie podatki, przyrost gospodarczy, wolny handel, praca, kursy giełdowe; na inne tematy reaguje demonstracyjnym lekceważeniem. Na gospodarce zna się, trzeba przyznać, doskonale, lecz indagowany o inne niż prokapitalistyczne nastawienie wyznaczniki prawicowości okazuje już nawet nie obojętność, lecz wrogość. Katolicyzm? Marksistowski prawicowiec to człowiek niewierzący, czego nie omieszka podkreślić przy każdej okazji, najczęściej również antyklerykał (całkiem jak lewicowiec). Odpowiada mu państwo laickie, a religię uważa za zabobon, który zabrania handlować w niedzielę, ale ponieważ religia to „sprawa sumienia” i nikogo nie wolno zmuszać itd. itp. etc., więc toleruje niewolników zabobonu – no, chyba, że próbują go krzewić w sferze publicznej. Antykomunizm? Marksistowski prawicowiec krzywi się z niesmakiem. Po co angażować czas i energię w jakieś spory doktrynalne czy historyczne, skoro można je wykorzystać na robienie pieniędzy? Tak jakby kogoś obchodziły jakieś od dawna nieaktualne kwestie z przeszłości. Nie, liczy się tylko chwila obecna i przyszłość – aktualność informacji i kalkulacje przyszłych zysków. Tradycja? Marksistowski prawicowiec puka się w czoło. Jest człowiekiem na wskroś nowoczesnym, odczuwa dumę z tego faktu i żadne przesądy nie będą ograniczać jego wolności (całkiem jak lewicowca). No dalej, podajcie mu jeden racjonalny (jego ukochane słowo) argument tłumaczący, dlaczego miałby się słuchać jakichś opresyjnych regułek, pewnie wymyślonych przez kogoś specjalnie po to, żeby skrępować wolne jednostki. Autorytet, hierarchia, elita? Transcendentna zasada władzy? O, tego już za wiele! Marksistowski prawicowiec wybucha oburzeniem. Nikt mu nie będzie rozkazywał bez jego pozwolenia i uważał się za lepszego do sprawowania władzy, nikt, rozumiesz, faszysto?! (Zabawne: całkiem jakby się rozmawiało z lewicowcem.) Bo marksistowski prawicowiec pozostaje demokratą, nacechowanym charakterystyczną dla demokratów egalitarną zawiścią. Jak każdy demokrata, marksistowski prawicowiec uważa się też za indywidualistę, chociaż są go całe tłumy – nieodróżnialnych od siebie „wolnych, racjonalnych atomów, kierujących się minimalizacją strat i maksymalizacją zysku”. Osobiście najbardziej mnie śmieszy fakt, że marksistowski prawicowiec ma się za nonkonformistę (całkiem jak lewicowiec), a w rzeczywistości jest „dobrze-myślący” i poprawny politycznie. Mógłby spokojnie wpadać na herbatkę na „różowe salony”, a przy minimalnej sprawności pióra nawet pisać felietony do „Gazety Wyborczej”. Wszystko to prowadzi do prostej konkluzji. Marksistowski prawicowiec nie jest żadnym prawicowcem, mimo iż za takiego szczerze się uważa. Należy do coraz popularniejszej, lecz wciąż słabo opisanej orientacji politycznej: wolnorynkowej lewicy.
Już wyjaśniam. Ja także należę do zwolenników niskich podatków i wolności gospodarczej. Jednak redukowanie prawicowości do postulatów ekonomicznych – zjawisko wcale nie nowe – zawsze przynosiło prawicy dotkliwe szkody. Wśród rozmaitych lewicowych guru poczesne miejsce zajmuje dziś włoski komunista Antonio Gramsci (za rządów Mussoliniego przytrzymywany za kratami). Nie bez powodu – to on wskazał lewackim „barbarzyńcom wewnętrznym” skuteczny sposób na podbój Zachodu. Jak twierdził, skrajna lewica powinna dać sobie spokój z walką o władzę polityczną – prowadzoną metodami czy to demokratycznymi, czy spiskowymi, czy rewolucyjnymi – i skupić swe wysiłki na opanowaniu kultury oraz jej instytucji, a reszta już przyjdzie sama. Niestety, nie pomylił się. Uczniowie Gramsciego cichaczem infiltrowali kawiarnie artystyczne, stowarzyszenia literackie, przemysł filmowy, a przede wszystkim uniwersytety. Pozornie nie miało to nic wspólnego z gospodarką. Tymczasem monopol na życie intelektualne i opiniotwórczą rolę w społeczeństwie zyskał miot różnych (choć podobnych) neomarksistów, strukturalistów, poststrukturalistów, ekologów, psychoanalityków, feministek, antyfaszystów i szkół frankfurckich. Nowa elita kulturalna zaczęła wydawać koncesje na to, co i komu wypada myśleć. Powojenna establishmentowa (centro)prawica, raczej nie zainteresowana taką abstrakcją jak kryzys kultury, ograniczała swą aktywność do obrony wolnego rynku przed pomysłami establishmentowej socjaldemokracji, podczas gdy uczelniani i publicystycznie bolszewicy zaszli ją od tyłu. Nagle okazało się, że skoro ludzie myślą lewacko w kwestiach fundamentalnych (wyrażając się wulgarnie: światopoglądowych), myślą lewacko również we wszelkich kwestiach szczegółowych, np. estetycznych, obyczajowych i oczywiście ekonomicznych. Po owocach poznacie ich, a owoce obserwujemy od czterdziestu lat w postaci porażającej degrengolady Okcydentu.
Pierwszoplanowym celem prawicy, choćby najbardziej rozmytej czy skłóconej, musi się dzisiaj stać kulturowa kontrofensywa – przełamanie niepodzielnego w Europie „rządu dusz” lewicy. Nie dokonamy jej, nieuzbrojeni w prawicowe zasady, zarówno te zakorzenione w wieczności (metafizyka, teologia), jak i w dziedzictwie przeszłości (tradycje historyczne). W pierwszej kolejności należy to uświadomić poczciwym w swej naiwności marksistowskim prawicowcom. Gdy oni krzyczą: nie obchodzi nas nic poza wolnym rynkiem!, uczniowie Gramsciego uśmiechają się z wyższością, wspominając naukę swego pradziadka Lenina o „pożytecznych idiotach”.