Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: „We came with love – but not for peace”
Niepodległość państwa sama w sobie nie jest wartością najwyższą. Dla rzymskiego katolika (i zapewne dla każdego, kto wyznaje jakąś uniwersalistyczną religię i absolutyzm moralny) wartością najwyższą jest Bóg, ale nawet pomiędzy Bogiem a narodem znajduje się całokształt kultury i cywilizacji – w naszym przypadku europejskiej, łacińskiej. Dlatego rację mieli dzielni polityczni żołnierze Organizacji Tajnej Armii (OAS), którzy występowali przeciwko „niepodległości Algierii” – jeśli miałaby ona oznaczać zerwanie łączności z ową cywilizacją i wydanie kraju na pastwę barbarzyńców tyleż islamskich, co i (paradoksalnie) lewicowych. Ale dlatego też 11 listopada idziemy nie tylko jako „wszelkiego rodzaju patrioci”, ale jako patrioci odwołujący się do pewnych określonych tradycji ideowych i politycznych. Oczywiście – spektrum tych tradycji jest bardzo szerokie, skoro w Komitecie Poparcia Marszu Niepodległości widzimy narodowych demokratów, narodowych radykałów, żołnierzy NSZ, sympatyków Józefa Piłsudskiego, monarchistów. Niektórzy widzą w tym więc przejaw sztucznego łączenia ognia z wodą, zebranie ludzi, których nic nie łączy… Ale to nie do końca prawda. Coś jednak ich łączy. Niech to coś ogranicza się choćby do kwestii „dekomunizacji”, „niepodległości”, „sprzeciwu wobec aborcji i homoseksualistów”, „dumy z AK i NSZ”, „ogólnie pojętego konserwatyzmu”, a nawet – do frontalnego sprzeciwu wobec „Gazety Wyborczej”. Mało to czy dużo? Chciałoby się rzec za księdzem Bonieckim, że obie odpowiedzi są poprawne…
Mało – jeśli spojrzeć na sprawę z punktu widzenia legitymizmu czy np. ściśle pojętego narodowego radykalizmu. Dużo – jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że dzisiaj jest czas wyjątkowy, jak głosi jeden z tekstów na stronie ONR.
Co jest zaletą Marszu? To, że łączy tak różne środowiska – i to, że dzieli. Niektórzy nie będą zadowoleni z tego, że tak twierdzę, ale to przecież prawda. Początkiem i warunkiem polityki jest rozpoznanie wrogów i przyjaciół – wiemy to od Karola Schmitta. 11 listopada wystąpią przeciw sobie dwie Polski (o ile ta lewa strona jest jeszcze jakąś Polską). Obie są wewnętrznie zróżnicowane – bo, powiedzmy uczciwie, Seweryn Blumsztajn to jednak inna bajka niż zdeklarowani anarchiści; analogicznie posłowie i sympatycy PiS niekoniecznie sympatyzują z legitymizmem czy narodowym rewolucjonizmem (te zaś ze sobą wzajemnie). A jednak jakiś szczególny instynkt pozwala obu stronom się określić i dobrać. Marsz i kontrmarsz polaryzują społeczeństwo, wyostrzają pojęcia – przynajmniej w kręgu ludzi bardziej zainteresowanych polityką i ideologią. Nie bójmy się tego powiedzieć. To szczególne, że prominentne postaci oficjalnej prawicy stają po tej samej stronie co Młodzież Wszechpolska i Obóz Narodowo-Radykalny – abstrahując od tego, że dwie organizacje w żadnym razie nie są tak „faszystowskie” i „ekstremistyczne”, jak przedstawia to „Gazeta Wyborcza”. Tak czy inaczej – wiele dzieli przedstawicieli prawicy „gapolsko-frondowej” i „narodowo-radykalnej”, a nielicznych monarchistów-legitymistów w ogóle mało kto rozumie, a jednak wszyscy oni stają razem. Stają razem, bo mają już dość (jak chciałbym wierzyć) bycia wyśmiewanymi jako „mohery”, „faszyści”, „oszołomy” i „ciemnogród”, bo chcą pokazać swoją siłę – jeśli nie liczebną, to duchową.
Tytuł tego tekstu zaczerpnąłem z piosenki Circle of Sig-Tiu – był to przypadek, bo akurat tego utworu słuchałem. Zarazem nie był to przypadek – bo nie ma przypadków, jak wiemy. Przychodzimy z miłością, niesiemy miłość – to prawda, ale czy przynosimy pokój? Pokojową manifestację – na pewno. Pragnienie pokoju rozumianego jako właściwy porządek rzeczy – również. Ale czy pokój za wszelką cenę? Czy żałosne samooszukiwanie się, że ekspansywne grupy społeczne o diametralnie przeciwnych poglądach mogą bez końca egzystować w stanie wzajemnej akceptacji? Ostatnie lata zdają się sugerować, że – stety czy niestety – powoli nadchodzi dla Europy ów czas, w którego kalendarzach zaznaczone na czerwono dni losu przypadały bardzo blisko siebie (jak pisał Ernest Jünger).
Nie chcę przeceniać wagi Marszu Niepodległości. Ostatecznie to tylko manifestacja uliczna w jednym z europejskich miast. Dziesięć tysięcy ludzi przyjdzie (a choćby i sto tysięcy!) – a miliony nie przyjdą. To fakt. Niemniej jednak co roku Marsz nabiera siły, zwiększa swą liczebność, podobnie jak rozmaite blokady przeciw niemu wymierzone. Ja wiem, że przesadny patos nie jest niczym dobrym, więc proszę końcówki tego ostatniego akapitu nie traktować jako czegoś bezpośrednio związanego z tegorocznym pochodem. Warto jednak pamiętać, że patriotyzm, niepodległość, krzyż w Sejmie, konserwatyzm z jednej strony i spółka Palikot-Środa-Biedroń z drugiej – to jedynie doczesny, bieżący wymiar walki. Ostatecznie wszyscy spotkamy się na ostatnim Marszu – i ostatnim kontr-Marszu. Wiele lat temu w piśmie „Science Fiction” ukazało się opowiadanie Marcina Czynszaka „Pielgrzymka do źródeł skażonych”1. Nie wiem, kim jest autor i co sądzi o Marszu Niepodległości, a co o jego blokowaniu. Ale przytoczę poruszający fragment końcowy:
Pod nimi rozpościerała się potężna, wydawałoby się, bezkresna równina. Na niej zgromadziły się tłumy. Byli tam rzymscy wojownicy i średniowieczni rycerze. Byli barbarzyńcy z długimi włóczniami i żołnierze w mundurach, jakich nigdy nie widzieli, o twarzach zakrytych dziwnymi hełmami. Byli greccy hoplici i japońscy samuraje. Byli brodaci wikingowie i żołnierze napoleońscy. Było wreszcie wielu esesmanów w charakterystycznych uniformach. Przewodzili im liczni dowódcy, książęta, królowie i marszałkowie. Ale twarze ich wszystkich, twarze całej tej rzeszy, były podobne. Skrzywione, opętane, szalone, bluźniercze. Złe. Pomiędzy ludźmi przechadzały się wielkie, ryczące, niesamowite bestie, przypominające nieco jakąś upiorną odmianę słonia. Gdzieniegdzie przemykały demony o skrzydłach czarniejszych od mundurów Schutzstaffel. Deliryczne, wibrujące dźwięki piszczałek i fletów kontrastowały z ponurym, głuchym rytmem potężnych bębnów i werbli, z potępieńczym wyciem potworów i ludzi.
A gdzieś, na horyzoncie, majaczyły jasne zastępy Dobra.
— Co to za miejsce? — spytał Walter Thomala, choć domyślał się odpowiedzi.
— Po hebrajsku nazywa się Har-Magedon — usłyszał szept Szatana, ale nie było go już z nimi.
Powoli zeszli w dolinę.
Czego sobie i Państwu… życzę? Oczywiście po właściwej stronie.
Autor jest członkiem Rady Naczelnej Organizacji Monarchistów Polskich, która wspiera Marsz Niepodległości 2011.
1 „Science Fiction” nr 13, marzec 2002.