Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Na copyrightowych bezdrożach
Jak donosi portal Interia.pl (w ślad za „Rzeczpospolitą”): Polska wciąż nie dostosowała przepisów do unijnych regulacji, zgodnie z którymi za każdą wypożyczoną z biblioteki książkę jej autorowi należy się honorarium. (…) Niekoniecznie musi to oznaczać, że po wdrożeniu unijnych regulacji każdy, kto wypożyczy książkę, będzie musiał za nią płacić. Ten ciężar może wziąć na siebie budżet państwa lub samorządy. Cóż za pocieszająca informacja! Całe szczęście, że zawartość budżetu państwowego lub samorządowego nie ma nic wspólnego z naszymi prywatnymi kieszeniami!
A tak poważnie: paranoja praw autorskich sięga zenitu. Jeśli czytamy coś takiego na temat bibliotek, to właściwie już teraz możemy zacząć wyciągać konsekwencję z takiego sposobu myślenia. Proponuję uznać każdego hydraulika za „posiadacza i właściciela własności intelektualnej w postaci wiedzy niezbędnej do naprawy kranu”. W zasadzie to przecież niesprawiedliwe: przychodzi hydraulik np. do firmy, która wykorzystuje wodę z kranu czy hydrantu w celach komercyjnych. Dokonuje naprawy za marne 50, 100 czy 300 złotych, po czym przedsiębiorstwo ma problem z głowy na następnych 10 lat, w czasie których zarabia (m.in. dzięki dostępowi do działającego kranu) grube tysiące czy miliony. W myśl logiki zwolenników własności intelektualnej coś takiego powinno być frontalnie nieuczciwe. Przecież hydraulik udostępnił im kawałek swojej ciężko zdobytej wiedzy! Czy nie byłoby rozsądnie wprowadzić tantiemy? Tak na przykład z każdym odkręceniem kranu 10 groszy (albo złotych) wędrowałoby na konto „magika”… Wracając do książek i gazet: zastanówmy się, czy wolno nam będzie pożyczyć gazetę koledze…
Czy to możliwe, że wkraczamy właśnie w przepowiadany przez niektórych Ciemny Wiek Własności Intelektualnej? Co prawda wizja masowych aresztowań tysięcy gimnazjalistów, licealistów i studentów pod zarzutem ściągania czy przesyłania kolegom plików .mp3 wciąż jeszcze wydaje się absurdem (przynajmniej logistycznym), ale władza ma przykry zwyczaj posuwania się nawet do rozwiązań niedorzecznych.
Nie ma sensu rozdrabniać się i tracić czasu na kolejne mdłe opowieści o tym, że „wszyscy chcemy zwalczać piractwo i chronić własność intelektualną, idzie tylko o to, jak to zrobić tak, żeby wszystkim było miło”. Pora po prostu porzucić szkodliwy (coraz szkodliwszy!) fantazmat „własności intelektualnej”, pora wytaczać przy każdej takiej okazji uniwersalne i ciężkie argumenty znane choćby z obszaru austriackiej szkoły ekonomii. Pora żądać od wyznawców mitologii WI, by wprost przyznawali, że ich „własność” nie jest własnością sensu stricto, bo nie dotyczy dóbr rzadkich — jest jedynie przywilejem, coraz bardziej kuriozalnym w dobie Internetu i digitalizacji informacji. Sprzeczności teorii WI widać szczególnie jaskrawo na przykładzie np. patentów na algorytmy programistyczne, których sensowność porównać można do sensowności patentowania twierdzenia Pitagorasa czy wzorów Viete’a.
Istotne są także kwestie praktyczne, codzienne, życiowe: żyjemy w świecie, którego kultura w dużej mierze bazuje na takich technikach jak sampling, remix, aluzja, cytat, pastisz i parodia. Widać to choćby w muzyce elektronicznej (industrial, hip-hop, plądrofonia) i na stronach z zabawnymi obrazkami (Demotywatory, Komixxy etc.). Widać to na Youtube, pierwszy z brzegu przykład to słynne przeróbki filmu „Upadek” z cyklu „Hitler o…” czy „Hitler i…”. Obrazki, próbki dźwiękowe, symbole, słowa, fragmenty — żyją własnym życiem, tracą kontekst, krążą w gigantycznym strumieniu informacji, nabierają nowych znaczeń. Korzystamy z tych elementów nieomal intuicyjnie, odruchowo – przesyłając komuś zasłyszaną piosenkę, wstawiając na nasz blog znalezione tu czy tam zdjęcie, wykorzystując fragmenty najrozmaitszych nagrań w naszych kompozycjach – i tak dalej.
Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że taka kultura to w większości pozbawiona większej wartości szmira, natłok hałaśliwej i pstrokatej zbędności. To w dużej mierze prawda — dotarliśmy do czasów, w których główną cechą kultury popularnej jest chwilowość i ulotność, a treści rozmywają się i tracą na znaczeniu. Z drugiej jednak strony, nikt nie każe nam wykorzystywać wspomnianych wyżej technik i narzędzi w taki właśnie sposób. Co więcej, nawet jeśli nużą nas kolejne sezonowe „filmiki z jutuba”, remixy, covery i inne postmodernistyczne zagrywki, to czemuż mielibyśmy atakować je z powodu kultu praw autorskich?
Żyjemy w świecie, w którym cyfrowa informacja rozchodzi się jak powietrze. Już próby walki z magnetofonami czy magnetowidami były skazane na porażkę i brnięcie w kurioza. Rządowe działania mające na celu okiełznanie wymiany plików cechuje to samo. Mamy do czynienia z desperackimi próbami dopasowywania starych pojęć (ze świata „statycznego”, „powolnego”) do świata nowego — amorficznego, rozpędzonego i wielobarwnego.