Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Nie ma ucieczki od moralności
Odwiecznym tematem niektórych katolickich for internetowych jest kwestia, którą najogólniej przedstawić można w formie pytania „Czy katolik może…?”. W miejsce trzech kropek można wstawić niemal dowolne zachowanie, postępowanie czy pogląd z dziedziny bardzo szeroko pojętej moralności. Bardzo szeroko – bo w istocie dylematy autorów tego rodzaju wątków dotyczyć mogą spraw najrozmaitszych: słuchania muzyki rockowej, jazdy tramwajem na gapę, tatuowania się, noszenia dreadów, palenia marihuany, płacenia podatków, ściągania plików z internetu, całowania się, chodzenia na wagary, „kłamania w dobrej sprawie”, czytania niechrześcijańskich książek, popierania socjalizmu lub anarchokapitalizmu – słowem, czegokolwiek.
Oczywiście takie dyskusje toczą się nie tylko na forach internetowych (gdzie zresztą przybierają na ogół iście tasiemcowe rozmiary). Próby rozwikłania mniej lub bardziej szczegółowych casusów moralnych (autentycznych bądź wyobrażonych) zawarte są także w poradach księży, publikowanych na łamach katolickich portali, czasopism i książek, zaś w ostatecznym rozrachunku dywagacje muszą się zakończyć tam, gdzie się rozpoczęły, czyli w sumieniu pojedynczego katolika.
Drobiazgowe debaty nad tym, co jest już grzechem, a co jeszcze nie, co jest śmiertelnym, a co jedynie powszednim i jak rozpoznać, że osąd sumienia jest właściwy – budzą niekiedy zdziwienie, śmiech lub zażenowanie osób niewierzących, mało religijnych lub z innych przyczyn podważających sens pojęcia grzechu czy niezmienność norm moralnych. W oczach takich osób katolicy (ale oczywiście także prawosławni, muzułmanie czy judaiści) jawią się jako osoby targane niezliczonymi kompleksami, niesamodzielne i starające się zakląć rzeczywistość w ciasnych szufladkach paragrafów. Nic więc dziwnego, że w pewnych grupach, zwiedzionych takim myśleniem, ale mimo wszystko dalekich od indyferentyzmu czy ateizmu, pojawia się trudna do uchwycenia tęsknota za chrześcijaństwem (czy jakąś nową religią) wolnym od moralności rozumianej jako przestrzeganie pewnego zbioru praw w oparciu o określone kryteria.
Jedną z takich grup są niewątpliwie skrajni moderniści, chrześcijańscy „liberałowie”, protestujący przeciw wizji Boga precyzyjnie rozliczającego człowieka z przestrzegania piątkowych postów, spowiedzi Wielkanocnej, zachowywania czystości przedmałżeńskiej czy głosowania na antyklerykalne partie. Nietrudno zrozumieć motywacje takich środowisk: jest to po prostu próba utrzymania wygodnego obrazu łagodnego, wyrozumiałego Boga o nieskończonej cierpliwości, którego nie interesują „formalności”, ale jedynie to, aby człowiek był „dobry”. Owa „dobroć” zostaje przy tym de facto sprowadzona do szeroko pojętej „sympatyczności”, „wrażliwości”, „nie szkodzenia innym” etc. Pojęcie grzechu staje się nieostre i rozmyte, ponieważ takim „liberałom” trudno jest uwierzyć nie tylko w piekło, ale w ogóle w to, że dobry Bóg mógłby mieć jakiekolwiek większe pretensje do kogoś „ogólnie dobrego”. W szczególności nie mogą przyjąć, że Bóg mógłby ponad „bycie dobrym” przedkładać takie rzeczy jak wiara czy przestrzeganie szóstego przykazania. Stąd bierze się tok myślenia, który można wyrazić w zdaniach mniej więcej takich: „No cóż, być może był daleko od Kościoła, ale jednak był złotym człowiekiem, a to znaczy więcej, niż skrupulatne przyjmowanie kościelnej nauki i klękanie co niedziela przed ołtarzem” lub „Nie wierzę, że Bogu mogłoby przeszkadzać to, że żyją bez ślubu, skoro naprawdę się kochają i jeszcze tak bardzo poświęcają się dla dzieci”.
Inną grupą, znacznie węższą i bardziej elitarną, która również szuka wyjścia poza klarowne kryteria Dobra i Zła oraz ścisłe zasady moralne, są rozmaici fascynaci nietzscheanizmu czy gnostycyzmu, często zresztą bardzo domorośli. Trzymanie się konkretnych nakazów i zakazów, przeprowadzanie rachunku sumienia i dywagacje nad tym, co jest grzechem, postrzegają oni jako coś upokarzającego, poniżającego, wręcz niegodnego ich. W tym ujęciu prawdziwy Bóg (o ile uznaje się jego istnienie, ewentualnie można w to miejsce podstawić także bliżej nieokreślone „bóstwo”, „bogów”, „Opatrzność” czy „Absolut”) jest Mądrością wykraczającą poza tak przyziemne kategorie, a imputowanie mu, że mogą go interesować tysiące banalnych ludzkich postępków, jest dlań wręcz obrazą i stawianiem go w roli małostkowego buchaltera. Oczywiście, moralność jest być może dobra dla mas, dla plebsu i tych, którzy chcą pozostać na jego poziomie – ale poprzez drobiazgowe wypełnianie przepisów nigdy nie dojdzie się do autentycznej wiedzy, do prawdziwego poznania, do głębszej rzeczywistości – do gnozy. Tymczasem po uzyskaniu oświecenia, po przeistoczeniu się w „pneumatyka” czy też „nadczłowieka”, widzi się rzekomo, iż wszelkie „prawa” są złudzeniem. „Wyzwolony” (czy to gnostyk, czy nietzscheanista, czy hinduista) wykracza poza Dobro i Zło, przestaje podlegać tym ograniczającym kryteriom. W tym celu wykorzystuje się nawet wyjęte z kontekstu cytaty biblijne, jak np.: Dla czystych wszystko jest czyste, dla skalanych zaś i niewiernych nie ma nic czystego, lecz duch ich i sumienie są zbrukane (Tyt. 1:15). Cytat ten widnieje nawet jako przewrotne motto na stronie internetowej Boyda Rice, awangardowego artysty, utożsamiającego się z opisanym powyżej sposobem myślenia. Podstawą jest przełamanie tabu, połączenie sprzeczności, wyzwolenie ducha – a co za tym idzie, przekrocznie moralności.
Nie mam zamiaru w tym artykule podejmować pełnej polemiki z tymi poglądami, chcę jedynie podkreślić, że obie te drogi – „liberalna” i „gnostycko-nietzscheańska” – są fałszywe w świetle chrześcijańskiej ortodoksji. Obie w jakiś sposób wynikają z ludzkiej pychy. W pierwszym przypadku pycha ta wiedzie do automatycznego samousprawiedliwienia człowieka, do przyjęcia osądów czysto ludzkich i do tego (w pewnym sensie) „utylitarnych” i zwodzących swoją „logiką”. Utylitarnych – ponieważ najwyżej stawia się tu człowieczy błogostan i dobre samopoczucie, przeżywanie życia w sposób łatwy i przyjemny. Prawdziwy katolicyzm wymaga natomiast przestrzegania określonych zasad, niektórych nawet bezwzględnie, przy czym mogą to być (w niektórych przypadkach) zasady „absurdalne” z ludzkiego punktu widzenia. Przykładem może być np. nierozerwalność małżeństwa kościelnego czy rola wiary – rozumianej nie tylko jako ogólna „wiara w jakiegoś boga” czy „wiara w Tego Kogoś nad nami”, ale jako rzetelne i pełne poddanie się Magisterium Kościoła. Oczywiście można wytoczyć wiele argumentów na to, że małżeństwa mają takie-a-takie praktyczne zalety w porównaniu z konkubinatami czy promiskuityzmem – ale wszystkie one będą w gruncie rzeczy drugorzędne, bo z pewnością można je skontrować przykładami udanych związków nieformalnych albo ludzi, którzy preferują nietrwałe związki, a mimo tego nie czują się wypaleni, puści czy przegrani, ani nawet nie łapią AIDS. A jednak zachowanie jednych i drugich jest grzechem śmiertelnym (abstrahuję tu od ich świadomości tego faktu i w związku z tym wagi zaciąganej winy). Analogicznie można podać przykłady wielu ludzi, którzy czynią dobrze, będąc przy tym poza Kościołem – i to nawet z pełną tego świadomością. A jednak porzucenie wiary katolickiej jest bodaj najpoważniejszym grzechem, zaś uczynki popełniane w stanie śmiertelnego grzechu nie mają mocy nadprzyrodzonej (wszystkie dobre uczynki w niełasce Bożej czyli w stanie grzechowym spełnione są czynami umarłymi, a zatem tak małej wartości, że sobie tak wielkiej łaski, jaką jest usprawiedliwienie, wysłużyć nie mogą – o. Jan Jakub Scheffmacher SI).
Druga droga jest przejawem pychy dlatego, że daje człowiekowi prawo do odrzucenia zasad ze względu na jego osobiste przeświadczenie o tym, że stał się na nie „zbyt mądry”, zbyt „dojrzały”. Tymczasem, mówiąc językiem islamu, prawdziwy sufi (a więc mistyk, oświecony) powinien jak najbardziej przestrzegać szariatu (tj. przepisów prawa religijnego) – jak naucza choćby Seyyed Hossein Nasr. W opisanym natomiast powyżej pragnieniu wykroczenia poza Dobro i Zło postrzega się ezoteryzm jako sprzeczny z „egzoteryzmem”, jako ujawniający prawdy różne od tych, które podawane są masom lub są dla nich właściwe.
Zarówno u zwolenników „dobroludzizmu”, jak i u domorosłych „gnostyków” widać podobne przeświadczenie, że Bogu wręcz „nie przystoi” zajmowanie się niezliczoną ilością ludzkich uczynków, często będących przecież drobiazgami nawet w obliczu historii, a cóż dopiero wieczności. Jedni i drudzy nie mogą pogodzić się z tym, że Bóg mógłby autentycznie przejmować się tym, kto z kim sypia, albo w co dokładnie ktoś wierzy, a już tym bardziej – że mógłby odnotowywać przekleństwa wypowiadane jako przecinki, męskie rozmowy na temat kształtów znajomych kobiet, kilka kieliszków za dużo tego czy owego dnia albo godziny zużyte na niemoralne lub po prostu zbędne filmy, przedstawienia czy utwory.
A jednak – i to właśnie odróżnia chrześcijaństwo np. od gnostycyzmu – mniej więcej tak właśnie jest. Oczywiście nie chodzi o to, że według katolicyzmu Boga nie interesują intencje czy okoliczności, że liczy się tylko mechaniczne omijanie przeszkód i równie mechaniczne zbieranie punktów za „dobre uczynki”. Tym niemniej, podobnie jak Bóg „zniżył się” do przyobleczenia w ciało (przecież niedoskonałe, mizerne, ludzkie), tak samo „zniża się” do interesowania się naszymi uczynkami, naszymi najdrobniejszymi myślami, gestami, zaniedbaniami, jakkolwiek mogłoby się nam to wydawać nieprawdopodobne i absurdalne. Co więcej, ten paradoks świadczy o jego miłości, a fakt, że może nas to dziwić lub mierzić – o pewnych pokładach naszej pychy. Ostatecznie natomiast nasze postępki podlegają – w myśl katolicyzmu – ocenie w kategoriach dobra i zła. Rzecz jasna istnieją kwestie, które trudno (w normalnych warunkach) uważać za podległe moralności – np. to, czy założyć dziś koszulę zieloną czy niebieską, ugotować ogórkową czy pomidorową etc. Te jednak uczynki, które podlegają ocenie moralnej, są czarne lub białe. Nie ma szarości. Może być oczywiście tak, że np. część zdań w książce jest neutralna, część niesie ze sobą przesłanie prawdziwe, a część fałszywe – albo nawet, że w jednym zdaniu fałsz i prawda są przemieszane. Zawsze będą to jednak fałsz i prawda, a nie bliżej nieokreślona „szarość”. Zawsze w końcu pojawi się pytanie: „zrobić czy nie zrobić?”, „słuchać czy nie słuchać?”, „powiedzieć czy nie powiedzieć?” – a więc potrzebna precyzyjnej decyzji. Zaś dwie sprzeczne ze sobą decyzje nie mogą być jednocześnie słuszne.