Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: Żydzi izraelscy niechaj żyją długo i szczęśliwie!
Wielkie emocje wywołał Günter Grass swoim wierszem opublikowanym w kwietniu na łamach lewicowo-liberalnej „Süddeutsche Zeitung”, a zatytułowanym „Wszystko, co musi zostać powiedziane”. Oskarżył w nim rządzących Izraelem, że chcą dokonać ataku atomowego na Iran, innymi słowy, dokonać „ostatecznego rozwiązania kwestii perskiej”. Niektórzy komentatorzy pośpiesznie wyciągnęli z tego wniosek, że utwór jest przejawem „antysemityzmu esesmana”, bo jak wiemy, w młodości Grass służył przez pewien czas w jednostce Waffen-SS. Wydaje się jednak, że raczej zachodzi tu klasyczny przypadek dotarcia lewicowca na pozycje antysyjonistyczne (antyizraelskie). Ten lewicowy antysyjonizm jest logiczną konsekwencją struktury ideologiczno-politycznej przyjętej przez lewicę. Pokazał to już dawno lewicowy aktywista z Izraela Jeff Halper, który w znanym artykule „Izrael jako przedłużenie Imperium Amerykańskiego” skonstatował ze smutkiem, że tragizm historycznego procesu spowodował przesunięcie się Izraela jako całości na prawo, co przejawia się m.in. w strategicznym sojuszu establishmentu izraelskiego z chrześcijańską i neokonserwatywną prawicą w USA. Izrael, twierdzi Halper, odnosi korzyść ze wzmocnienia prawicy w USA i wszędzie w Europie i jest dzisiaj jednym z ważnych centrów mobilizacji na skalę globalną prawicowych sił ideologicznych i politycznych. Dodajmy na marginesie, że traktowanie Izraela jako protektoratu Stanów Zjednoczonych nie jest niczym nadzwyczajnym, to standardowa teza np. Noama Chomsky’ego, będąca poniekąd recyklingiem poglądu starej lewicy trockistowskiej i socjalistycznej, która uważała, iż ruch syjonistyczny jest manipulowany przez brytyjskich imperialistów, potrzebujących Żydów w Palestynie, aby móc realizować swoją politykę „dziel i rządź”.
O tym, czy Izrael jest protektoratem USA, można dyskutować, natomiast raczej bezdyskusyjna jest teza, że izraelska klasa rządząca, aby egzystować, potrzebuje zewnętrznego zasilania. Już dawno temu w swoim słynnym tekście „o klasowym charakterze Izraela”, ogłoszonym w „New Left Review” w 1971 r., Haim Hanegbi, Mosze Machower i Akiva Orr pisali, że biurokracja państwowo-partyjna w Izraelu utrzymuje się z pomocy udzielanej przez Waszyngton i z darowizn amerykańskich Żydów, które można odpisywać od podatku. I nic w tej materii się nie zmieniło: Zev Golan z konserwatywno-liberalnego Institute for Advanced Strategic and Political Studies w Jerozolimie głosi od dawna, że „cały kraj jest na zasiłku”, pozwalającym sfinansować posady dla biurokratów, partyjnych i związkowych funkcjonariuszy, generałów i rabinów („na zasiłku” są też – co oczywiste – funkcjonariusze Autonomii Palestyńskiej). Według obliczeń Instytutu od lat jedna siódma produktu krajowego brutto Izraela pochodzi z takich czy innych datków, co jest ekonomicznie katastrofalne, zapobiega reformom, powoduje inflację, marnotrawstwa i obniżenia konkurencyjności. Warto w tym kontekście przypomnieć opinię Alvina Rabushki na temat pierwszego transferu finansowego do Izraela, mianowicie niemieckich reparacji wojennych, które – jego zdaniem – umożliwiły lewicowym syjonistom sfinansowanie wizji socjalistycznego Izraela.
Lewicowy antysyjonizm (i prawicowy prosyjonizm) jest efektem ukształtowania się zasadniczych frontów globalnej konstelacji „geoideologicznej”, która wytworzyła się w ostatnich 25 latach. To, że antysyjonizm stał się składnikiem politycznej ideologii obozu lewicy, nie wynika wcale z „antysemityzmu”, ale ma swoje źródło w obiektywnej konfiguracji ideowo-politycznej: jeśli bowiem Izrael jako całość (niezależnie od swojego charakteru „socjalistycznej Sparty”) znajduje się wewnątrz obozu światowej prawicy, stanowiąc przedłużenie Imperium Americanum, będącego bastionem światowego kapitalizmu, to antyimperialistyczna i autentycznie antykapitalistyczna lewica musi dziś być „antysyjonistyczna”, bo inaczej przestanie być antyimperialistyczną i antykapitalistyczną lewicą. Tacy twardzi lewicowcy jak James Petras i Roger Garaudy czy u nas Paweł Michał Bartolik, Zbigniew Marcin Kowalewski, Przemysław Wielgosz i Stefan Zgliczyński są więc rzeczywiście konsekwentnymi, integralnymi lewicowymi antykapitalistycznymi antyimperialistami, natomiast lewicowi prosyjoniści zdradzają lewicę, przechodząc na stronę kapitalizmu i imperializmu. Formułowany niekiedy wobec lewicowych antysyjonistów zarzut, że reprezentują oni „antyimperializm głupców” pochodzi z repertuaru imperialnej propagandy, która wrogów imperium określa rutynowo mianem „głupców”, „chorych psychicznie”, „złoczyńców” etc. Podejrzenia, że powodują nimi „antyżydowskie resentymenty”, to wytwór dziecinnego podejścia do polityki; tu idzie o przemyślany i dojrzały wybór ideowo-polityczny autentycznych reprezentantów antyimperialistycznej i rzeczywiście, a nie pozornie antykapitalistycznej lewicy, zgodny z logiką globalnej walki polityczno-ideologicznej.
Tę nową konstelację geoideologiczną dawno wyczuli polscy prawicowcy, na przykład publicysta i członek redakcji kwartalnika „Stańczyka” Arkadiusz Karbowiak z Opola. 10 lat temu na łamach dwumiesięcznika „Arcana” ogłosił on artykuł „Intifada”, który uznać można za manifest polskiej prosyjonistycznej prawicy. Izrael jawi się u niego jako wcielenie konserwatywno-narodowej Arkadii, która, według Karbowiaka, powinna „być miła sercu każdego człowieka prawicy, a nie być przedmiotem niewybrednych ataków, którym początek dał stalinowski jeszcze Związek Sowiecki”.
Po lekturze takich tekstów jak „wiersz” Grassa dojść można do przekonania, że konsekwentna obrona polityki Izraela możliwa jest dziś wyłącznie z pozycji prawicowo-konserwatywnego realizmu politycznego, nigdy z pozycji lewicowych. Tylko twarda, konserwatywno-narodowa prawica wolna od „trzecioświatowych nostalgii”, rację stanu i bezpieczeństwo obywateli stawiająca ponad mętną ideologię praw człowieka, uznająca „prawo podboju”, niedająca się zastraszyć zarzutami „rasizmu”, „ksenofobii” etc. może być przydatna dla Izraela. Establishment izraelski wie o tym od dawna, i wie też, że światowa lewica jest już dlań stracona.
Przed kilku laty na łamach pisma „Obywatel” (na którego łamach od czasu do czasu publikowałem) pewien trockista, lewicowy syjonista i mieszczański antyfaszysta w jednej osobie z sobie tylko wiadomych powodów zaliczył mnie – nie przytaczając rzecz prosta żadnych argumentów na poparcie swojej opinii – do „prawicowych antysyjonistów”, ponieważ rzekomo „neguję prawo Izraela do istnienia”. Zgoda, udaję tylko, że nie wiem, jakie były powody: po prostu wykonywał władczy gest kontrolera dyskursu, chcąc mnie ideologicznie i politycznie stygmatyzować i wykluczyć z publicznej debaty, co mu po latach wspaniałomyślnie wybaczam. Nie powstrzymuje mnie to jednak przed stwierdzeniem, że w warstwie merytorycznej jego zarzut był idiotyczny. „Państwo Izrael”, podobnie zresztą jak „Państwo Polskie” i każde inne, jest wielką abstrakcją. Mniejszą abstrakcją natomiast jest klasa rządząca. „Prawo” do istnienia (czyt. do rządzenia) bierze ona z własnego nadania, a to „prawo”, opłacani przez nią „intelektualni ochroniarze”, uzasadniają różnymi – mniej lub bardziej pomysłowymi – formułami legitymizacyjnymi („z Bożej łaski”, „z woli narodu”, „z woli ludu” etc.). „Posądzanie” mnie, com z mlekiem matki wyssał teorie władzy Makiawela, Hobbesa, Pareto, Moski, Michelsa, Schmitta, Jouvenela, Rothbarda, Hoppego, że nie wspomnę Charlesa Tilly’ego i jego słynnego tekstu „War Making and State Making as Organized Crime”, o to, że kwestionuję „prawo” jakiejś klasy panującej do „istnienia”, czyli rządzenia, jest kompletnym nieporozumieniem. Ma izraelska klasa panująca siłę, to ma „prawo do istnienia” – nie ma siły, to i „prawa” nie ma.
Wspomniany lewicowy syjonista, nota bene politycznie naiwny jak dziecko, zarzucił mi także sympatie do rewizjonizmu historycznego w odniesieniu do II wojny światowej; widocznie do jego lektur nie trafił nigdy artykuł „Auschwitz albo wielkie alibi”, który na łamach pisma „Programme Communiste”, teoretycznego organu Międzynarodowej Partii Komunistycznej, opublikował w 1961 roku jej działacz Amadeo Bordiga (1889-1970), jeden z założycieli Włoskiej Partii Komunistycznej, ten sam, którego Lenin krytykował w „Dziecięcej chorobie «lewicowości» w komunizmie”. Inny przedstawiciel tzw. lewicy komunistycznej Gilles Dauvé rozwinął tezy Bordigi w tekście „Od eksploatacji w obozach koncentracyjnych do eksploatacji obozów koncentracyjnych” („La Guerre sociale”, czerwiec 1979). Tematyką tą zajmowali się również lewicowcy tacy jak Pierre Guillaume, członek grupy Socjalizm albo Barbarzyństwo, którą opuścił wraz z J.-F. Lyotardem, aby stworzyć czasopismo „Władza Robotnicza” czy coś w tym rodzaju. Ponadto anarchotrockiści (towarzysze naszego trockisty-syjonisty) – Serge Thion, Gabriel Cohn-Bendit i inni. A wszystko z błogosławieństwem Jego Wysokości Noama Chomsky’ego.
Wiele z tych tekstów zawiera niesłychanie brutalny atak z lewa na mieszczańsko-burżuazyjny antyfaszyzm (idealnie ucieleśniany przez naszego trockistę-syjonistę). Bo kiedy marksista Amadeo Bordiga (autor powiedzenia: „Antyfaszyzm to najgorszy produkt faszyzmu”) pisze, że burżuazyjni demokraci wznoszą górę z Żydów pomordowanych przez narodowych socjalistów, żeby za górą tych trupów ukryć własne, przeszłe i teraźniejsze, zbrodnie, kiedy Dauvé potępia antyfaszystów jako lokajów burżuazyjnego państwa i stwierdza, że pokazują oni bez przerwy w mediach dawne obozy koncentracyjne po to, żeby robotnicy, dzisiaj eksploatowani przez kapitalistów, mogli sobie gratulować, jakie to szczęście ich spotyka, że nie trafili do tych obozów – to każdy przyzna, iż mogło to zrobić wrażenie. I kazało zastanowić się nad motywami eksploatowania w aktualnej polityce historycznej Europy i USA zbrodni i okrucieństw okresu II wojny światowej.
Nasz trockista-syjonista zaliczył mnie do „rewizjonistów” chcących delegitymizować Państwo Izrael. Jaki tam ze mnie za „rewizjonista” w porównaniu z Arthurem Koestlerem i jego Trzynastym plemieniem czy z takimi historykami jak Thomas L. Thompson, Philip Davies, Niels Peter Lemche i Israel Finkelstein, według których biblijny Izrael, biblijna etniczność izraelska, Abraham, Jakub i Mojżesz, exodus z Egiptu, Ziemia Obiecana i jej podbój, królestwo Dawida i Salomona to literacko-teologiczne mity. To dopiero jest delegitymizowanie Państwa Izrael, którego geograficzna lokalizacja zależy wszak od wiarygodności biblijnego przekazu! Na dokładkę wymienić można jeszcze Shlomo Sanda z jego „wynalezionym narodem żydowskim”. To są dopiero rewizjoniści, nie to co ja, com taki czy inny detal historii XX wieku próbował korygować.
Pragnę bardzo stanowczo oświadczyć, że nie utożsamiam się ani ze „Sprawą palestyńską”, ani ze „Sprawą izraelską”, bo z żadną „Sprawą” się nie utożsamiam. Mam tylko kilka swoich własnych, małych spraw do załatwienia. Gdyby jednak ktoś koniecznie chciał wiedzieć, „po czyjej stronie jestem”, czyj, że sparafrazuję heretyka Pelagiusza, „cudzy ból czuję jak swój własny” i „żałość” jakich ludzi „wzrusza mnie do łez”, to na pewno ból i żałość zarezerwowałbym dla cywilów ginących od takich czy innych kul, rakiet i bomb – w autobusach, w kawiarniach, pod gruzami. Dla tych żydowskich dziewcząt i chłopców, których rządzący na trzy lata wcielają przymusowo do wojska, żeby mieli okazję „słodko i z honorem” umrzeć za ojczyznę, dla tych młodych Palestyńczyków i Palestynek, wysyłanych na śmierć i manipulowanych przez ich politycznych bossów z Hamasu, Fatahu czy innej uzbrojonej koterii, którzy też chcą rządzić, kontrolować, nadzorować, indoktrynować (po dalszy ciąg odsyłam do Proudhona). Ale, wyznam całkiem szczerze, nie wzrusza mnie do łez, ba, w ogóle mnie nie wzrusza, los panów prezydentów, panów generałów, panów premierów, panów ministrów, panów liderów, panów szejków, panów szefów „brygad męczenników” i ich protektorów.
Groteskowo niekiedy wyolbrzymione oskarżenia kierowane pod adresem władz Izraela i stosowanie podwójnych standardów – surowych wobec Żydów, mniej surowych wobec Arabów – to po części niezamierzony efekt propagandy izraelskiej, która, żeby zyskać poparcie moralno-polityczne w USA i Europie, przedstawia Izrael jako „jedyną liberalną demokrację na Bliskim Wschodzie”, przyczółek „zachodniej cywilizacji” w tamtej części świata itp. Nic zatem dziwnego, że w dziedzinie „przestrzegania praw człowieka” porównuje się ten kraj – łapiąc propagandystów za słowo – właśnie z Norwegią albo ze Szwajcarią. Zamiast pleść bzdury o „przyczółku zachodniej cywilizacji” (chyba że za cechę współczesnej „zachodniej cywilizacji” uznamy system polityczny zdominowany przez aparat wojskowy i służby specjalne), należy dostrzec proces orientalizacji Izraela, który jest państwem bliskowschodnim i powinien być oceniany w kontekście Bliskiego Wschodu. Wystarczy, że będziemy porównywać Izrael z państwami regionu, w którym jest położony – z Egiptem, Syrią, Libanem, Irakiem, Iranem czy Arabią Saudyjską, a zaraz okaże się on prymusem w dziedzinie „przestrzegania praw człowieka”.
Zamiast uprawiać bezpłodną anty- lub proizraelską agitację polityczną, warto przybliżać polskiej publiczności koncepcje, których autorzy próbują znaleźć jakieś konstruktywne rozwiązania. Na przykład w 2003 r. ludzie z odległych od siebie sektorów ideologicznych – weteran radykalnej lewicy, Haim Hanegbi, oraz Meron Benvenisti, członek „starego syjonistycznego establishmentu, określający się dziś jako „neokanaanejczyk”, oświadczyli – na łamach liberalnego dziennika „Haarec” – że nie wierzą już, aby mogły obok siebie istnieć państwo żydowskie i państwo palestyńskie. I uznali, iż jedynym wyjściem jest utworzenie państwa żydowsko-arabskiego. Państwo takie, dodajmy od siebie, potrzebowałoby nowej ideologii politycznej: obywatelskość i świeckość zamiast etniczności i wyznaniowości, wielokulturowość, pansemityzm, ideologia pojednania, konstytucyjny patriotyzm przeciw politycznemu nacjonalizmowi, ekumenizm (domieszka „kanaanejskego” neopoganizmu nie byłaby zła), desegregacja (ale bez przymusowej integracji!), arabsko-żydowski metysaż (ale bez nachalnego popierania małżeństw mieszanych!). Przydałby się też może anarchosyjonizm Martina Bubera i Gershoma Scholema. Niezbędna byłaby wspólna polityka historyczna, oparta na – postulowanej przez jednego z tzw. postsyjonistycznych rewizjonistów Illana Pappego z uniwersytetu w Hajfie – „humanistycznej wersji historii”, podważającej nacjonalistyczne paradygmaty syjonistycznej i palestyńskiej propagandy historycznej i porzucającej narracje historyczne pisane z punktu widzenia „Ariela Szarona” i „Jasera Arafata”.
Gdyby Izrael – tak jak chciał tego Teodor Herzl, deklarujący się w Państwie żydowskim jako „zagorzały zwolennik monarchicznych instytucji” i ubolewający nad niemożnością odrestaurowania żydowskiej dynastii w państwie żydowskim – był monarchią albo „arystokratyczną republiką”, to jedno państwo dwóch narodów byłoby zdolne do istnienia. Ale, jak chyba słusznie uważają polityczni realiści, w warunkach demokracji to utopia: kiedy Izrael przestanie być państwem żydowskim, a stanie żydowsko-arabskim, panujące w nim „demokratyczne zasady” obrócone zostaną przeciwko Żydom izraelskim. Zatem na odwrót – Izrael powinien deportować wszystkich arabskich „wrogów publicznych”, dokonać formalnej aneksji Judei, Samarii, Strefy Gazy, Wzgórz Golan, ustanowić tam własną suwerenność państwową i przeprowadzić „transfer” ludności arabskiej (albo jak kto woli – „czystkę etniczną”). Jednak polityczna cena takiego posunięcia byłaby niezwykle wysoka. Próbując bez skutku rozplątać ten polityczny węzeł gordyjski, amerykański pisarz science-fiction J. Neil Schulman postanowił go w końcu przeciąć i w znanym artykule „Unholy Lands”, wychodząc od konstatacji, że Izrael i tak zależny jest od USA, wysunął propozycję, żeby zatknąć amerykański sztandar nad Jerozolimą, dodać na nim sześcioramienną gwiazdę, przyznać izraelskim Żydom obywatelstwo amerykańskie i w końcu formalnie przyłączyć Izrael do Stanów Zjednoczonych (anektować albo wykupić jak Luizjanę od Francuzów czy Alaskę od Rosji). Jakiś pomysł to jest.
Zapewnienie Żydom bezpiecznego schronienia, azylu, w którym nie musieliby się obawiać prześladowań, było po II wojnie światowej ważnym argumentem na rzecz stworzenia Państwa Izrael. Szczerze życzę wszystkim mieszkańcom Izraela, aby żyli bezpiecznie i spokojnie na ziemi palestyńskiej. Czy jednak nie jest tak, że po 65 latach historia zatoczyła krąg: w mediach ukazują się artykuły w stylu „Izrael na celowniku Teheranu”, różni publicyści i politycy ostrzegają, że „naród żydowski znów jest śmiertelnie zagrożony”. Coraz częściej słychać pełne najwyższego niepokoju głosy, że jeśli rządzący w Teheranie zbudują swoją bombę atomową, Izrael zostanie „wymazany z mapy”, a Żydom izraelskim zagrozi „nowy Holocaust”. Historyk izraelski Benny Morris powiedział w jednym z wywiadów, że cały Izrael może zginąć w atomowej pożodze. Cóż za ironii historia: miejsce, gdzie Żydzi mieli spokojnie żyć i dokąd, w razie zagrożenia, mogliby schronić się Żydzi z innych krajów, okazuje się dziś dla nich najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie!
W obliczu takiego rozwoju wydarzeń nie należy chyba z góry i ze świętym oburzeniem odrzucać koncepcji amerykańskiego libertarianina Stephana Kinselli, dyrektora Center for the Study of Innovative Freedom, zaprezentowanej przez niego w artykule „New Israel: A Win-Win-Win Proposal”. Wychodzi on z założenia, że rząd Stanów Zjednoczonych nie ma prawa przeznaczać pieniędzy zwykłych Amerykanów na pomoc ekonomiczną i wojskową dla innych krajów świata i powinien ją wstrzymać, odnosi się to również do Izraela (cytowany wyżej Zev Golan uważa pomoc amerykańską dla Izraela za „trującą pigułkę”). Jednak nie można wykluczyć, że bez transferu miliardów dolarów klasa rządząca w Izraelu nie byłaby zdolna się utrzymać (w tym sensie zakończenia jej zewnętrznego zasilania rzeczywiście „negowaliby jej prawo do rządzenia”). Ponadto Stany Zjednoczone powinny wprawdzie wycofać się z Bliskiego Wschodu, ale nie powinny porzucać Żydów izraelskich na pastwę losu, zostawiając ich w obliczu przeważających liczebnie mas arabskich. Dlatego rząd amerykański powinien zaoferować izraelskim Żydom bezpieczne schronienie w nowym „homelandzie”. Rzecz oczywista byłaby to tylko propozycja skierowana do Żydów izraelskich, nie ma mowy, broń Boże, o zmuszaniu kogokolwiek do opuszczania Izraela wbrew jego woli, o wypędzaniu. Jest to raczej zaproszenie, propozycja udzielenia gościny ludziom, którym grożą różnorakie niebezpieczeństwa. Ci, którzy zaproszenia nie zechcą przyjąć, mogą nadal żyć w Starym Izraelu, ale już na własne ryzyko, samodzielnie, bez żadnej pomocy ze strony USA. Jeśli przywiązanie do ziemi przodków (mam na myśli przodków, którzy osiedlili się w Palestynie w XX wieku) jest u nich silniejsze niż strach przed „nowym Holocaustem”, jeśli mimo stworzenia im przez USA alternatywy w postaci osiedlenia się w Nowym Izraelu, wybiorą życie w Starym Izraelu, to USA powinny ten wybór uszanować i pozwolić im zatroszczyć się o siebie.
Kinsella podaje, że federalne Bureau of Land Management (BLM) administruje 264 milionami akrów ziemi należącej do państwa. Powierzchnia liczącego 5 milionów ludności Izraela to jedynie nieco ponad 5 milionów akrów (mniejsza niż New Jersey!), czyli mniej niż 2% ziemi publicznej w USA kontrolowanej przez BLM. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby wykroić z niej terytorium dla Nowego Izraela. Inaczej więc niż antysyjonistyczni lewicowcy Kinsella nie „odmawia Izraelowi prawa do istnienia”, a jedynie – przejęty autentyczną troską o życie i bezpieczeństwo Żydów izraelskich – proponuje zmianę jego lokalizacji – przypominając, że w Państwie żydowskim Theodor Herzl brał pod uwagę także Argentynę i Ugandę jako „Jewish national home”.
Cała operacja przebiegałaby w kilku etapach; w pierwszym kroku rząd amerykański zapowiedziałby, że w ciągu 5, maksimum 10 lat stopniowo zredukuje do zera wszelką pomoc ekonomiczną i wojskową dla Starego Izraela, dałoby to wystarczająco wiele czasu, aby ci, którzy chcą, mogli przenieść się do Nowego Izraela. Niejako w ramach ostatniej transzy pomocy finansowej rząd USA przeznaczyłby pewne środki na pokrycie kosztów dobrowolnej przeprowadzki oraz „na zagospodarowanie” w początkowym okresie istnienia Nowego Izraela (Kinsella sugeruje, żeby umieścić go pomiędzy Newadą i Utah). Nowy Izrael miałby status niezależnego, autonomicznego terytorium. Jeśli zamieszkałaby na nim wystarczająca liczba Żydów z Izraela, a być może także część Żydów amerykańskich, Waszyngton mógłby uznać go za niepodległe państwo połączone z USA układem o wolnym handlu i ruchu bezwizowym. Jest to hojna propozycja, prawda, że z Newady jest do Ściany Płaczu dość daleko, ale tak samo daleko jest od zamachowców-samobójców, od bomb Hamasu, rakiet Hezbollahu i atomówki pana Ahmadineżada. Żydzi izraelscy żyliby w bezpieczniejszym miejscu, pod opieką USA, nienarażeni na „drugi Holocaust”; bliżej zachodniej cywilizacji, blisko swoich amerykańskich kuzynów; Arabowie też byliby zadowoleni z powstania Nowego Izraela, a stosunki z Żydami, którzy pozostaliby w Starym Izraelu, mogłyby się ułożyć lepiej, gdyż osłabłyby dawne polityczne napięcia.
Koncepcje Kinselli, Neila Schulmana i innych autorów – niezależnie od tego, czy są politycznie wykonalne – mają przynajmniej jedną zaletę: skłaniają do konstruktywnego myślenia o trudnym do rozwikłania, nabrzmiałym problemie polityki światowej, pozwalając przemknąć się pomiędzy Scyllą bezmyślnego i prymitywnego „Israel bashing” a Charybdą proizraleskiej propagandy, niekiedy wręcz groteskowo infantylnej.
Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2012/05/25/zydzi-izraelscy-niechaj-zyja-dlugo-i-szczesliwie