Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O maszynowej inteligencji, filmie Godarda „Alphaville”, powieści Heinleina „Luna to surowa pani” oraz innych sprawach i osobach
Klapki na oczach dają nieomylną orientację. (Panajotis Kondylis)
Liczba artykułów, apeli, przestróg i zachwytów odnoszących się do „sztucznej inteligencji” rośnie z każdym dniem. Odnosi się niekiedy wrażenie, że coraz więcej z nich produkuje właśnie „sztuczna inteligencja”, którą powinno nazywać się raczej „maszynową inteligencją”. Ciekawe, czy powstaną kiedyś książki analizujące – wzorem Stanleya Greenspana opisującego ludzką inteligencję – „emocjonalne podstawy maszynowej inteligencji”? Czy maszynową inteligencją zajmie się psychologia rozwojowa, by prześledzić, jak powstaje maszynowe „ja”? Czy uda się zmierzyć iloraz inteligencji maszynowej inteligencji? Jakże szerokie perspektywy badawcze otwierają się przed różnorakimi naukami.
Na łamach „New York Timesa” ukazał się artykuł jednego z najwybitniejszych lingwistów XX wieku, Noama Chomsky’ego The False Promise of ChatGPT. Współautorami są Ian Roberts (profesor językoznawstwa Uniwersytetu Cambridge) i Jeffrey Watumull (filozof, szef działu nauki i sztucznej inteligencji w technologicznej firmie Oceanit). Konkluzja artykułu brzmi: Given the amorality, faux science and linguistic incompetence of these systems, we can only laugh or cry at their popularity.
Nakręcono już wiele filmów, których bohaterami/bohaterkami są maszynowe inteligencje, myślące roboty, ludzko-maszynowe hybrydy, androidy itd., by wymienić takie pozycje, jak: AI, Transcendencja, Morgan, Alita – Battle Angel, Ex-Machina, Blade Runner, serial Westworld. Warto jednak sięgnąć głębiej w przeszłość, do roku 1965, kiedy to na ekrany kin wszedł film Jeana-Luca Godarda Alphaville. Akcja dzieje się w stolicy galaktyki, państwie-mieście Alphaville, rządzonym przez, obdarzony maszynową inteligencją, superkomputer Alfa 60, stworzony przez profesora von Brauna (aluzja do Wernhera von Brauna – jego portrety wiszą w instytucjach publicznych).
Do Alphaville z Krajów Zewnętrznych przybywa tajny agent 003, Lemmy Caution, podający się za dziennikarza Ivana Johnsona z gazety „Figaro-Prawda”, a wysłany, aby odszukać zaginionego agenta Henry’ego Dicksona i zapobiec zniszczeniu Zewnętrznych Krajów planowanemu przez Alfę 60. Mimo że akcja rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, brak jest jakichkolwiek futurystycznych gadżetów, a świat przedstawiony to w rzeczywistości Paryż lat 60. XX wieku. Film stanowi amalgamat amerykańskiego czarnego kina (film noir) i science and political fiction, coś w rodzaju Huxleya pomieszanego z Chandlerem – agent Caution jest odpowiednikiem Philipa Marlowe’a – widzimy go zresztą leżącego na łóżku i czytającego Głęboki sen Chandlera.
Montaż utrzymany jest w stylu Nowej Fali, przeważa teatralny realizm, z offu słychać monologi wewnętrzne głównego bohatera, logika narracyjna jest porwana. Akcja toczy się głównie w nocy, w półmroku albo w pomieszczeniach pogrążonych w laboratoryjnym świetle jarzeniówek, wszędzie przeszklone przestrzenie, labirynty schodów i korytarzy, to świat czysto funkcjonalny, sterylny, „zdewitalizowany”.
W „technologicznym” mieście znajdującym się pod kontrolą Alfy 60 wszystko jest naukowo zaplanowane i zorganizowane, place i ulice noszą nazwy związane z nauką – plac Matematyki, bulwar Heisenberga, ulica Fermiego, plac Plancka, migocą neonowe znaki, cyfry, matematyczne wzory, naczelnym hasłem jest „Nauka, Logika, Bezpieczeństwo, Ostrożność”, życie mieszkańców nadzorują instytucje o groźnie brzmiących nazwach – Instytut Semantyki Ogólnej, Centralna Stacja Integracyjna, Centrum Kontroli Administracyjnej. Jedynym wymiarem egzystencji jest teraźniejszość; nie ma ani przeszłości, ani przyszłości. Dawne słowa typu „miłość”, „wiara”, „czułość”, „odwaga”, „poświęcenie”, „sumienie” usuwane są ze słowników, a ich użycie jest zakazane. Nie wolno używać słowa „dlaczego”, dozwolone jest tylko „ponieważ”.
Mieszkańcy Alphaville muszą zachowywać się logicznie, logika jest najwyższym prawem, rozkaz czy polecenia nie są przejawami czyjeś woli, tylko logicznymi konkluzjami. Na pytanie Cautiona, kto wydaje rozkazy von Braunowi, główny inżynier odpowiada: „logika”. Ci, którzy zachowują się nielogicznie, wyrażają emocje, np. płaczą po śmierci bliskiej osoby, są publicznie rozstrzeliwani – oglądamy iście surrealistyczną, teatralną scenę egzekucji na basenie, połączonej z baletem wodnym.
Film ma coś w rodzaju happy endu: agent Caution najprawdopodobniej zabija profesora von Brauna, pokonuje, tzn. dezaktywuje, Alfę 60 nielogicznością, zadając mu zagadkę, której maszyna nie rozumie i nie potrafi rozwiązać, system załamuje się, inwazji na Kraje Zewnętrzne nie będzie. Caution opuszcza miasto swoim samochodem marki Ford Galaxie, zabierając ze sobą córkę profesora von Brauna Nataszę von Braun, która przypomniała sobie zapomniane, zakazane słowo „miłość” i zakochała się – z wzajemnością – w Lemmym. W ostatniej sekwencji filmu Caution wyraża nadzieję, że mieszkańcy, którzy przeżyją, ozdrowieją duchowo – nie będą już „martwymi duszami” – a Alphaville stanie się normalnym miastem, takim jak Florencja, Tokio czy Angoulême.
U Godarda miłość zwycięża, złowrogi Alfa 60 zostaje pokonany, nieco inaczej potoczyły się losy superkomputera o nazwie HOLMES IV (High-Optional, Logical, Multi-Evaluating Supervisor, Mark IV, Mod.L), jednego z głównych bohaterów powieści Roberta A. Heinleina Luna to surowa pani (przeł. Przemysław Znaniecki, Rebis, Poznań 1992, wyd. oryg. 1966). Jej akcja rozgrywa się w latach 70. XXI wieku na będącej kolonią Terry Lunie, gdzie HOLMES IV „kierował ruchem bezzałogowym i wyrzutnią, udzielał zaleceń balistycznych statkom załogowym, a często i sterował nimi, w dodatku zaś obsługiwał systemy telefoniczne całej Luny oraz łączność audio i wideo Luna-Terra, zawiadywał klimatyzacją, wodociągami, ogrzewaniem, nawilżaniem powietrza i kanalizacją, zajmował się buchalterią i przygotowywaniem wypłat dla Zarządu Luny oraz dla niezliczonych firm i banków, które wynajmowały jego usługi”.
Z Holmesem zaprzyjaźnia się technik komputerowy Manuel Davis, nadaje mu imię Mike i nawiązuje z nim – na łączu dostępnym tylko dla nich obu – normalną językową komunikację. Po pewnym czasie Manuel dochodzi do wniosku, że Mike nie żongluje po prostu liczbami losowymi i zgodnie z ich wskazaniami łączy swe obwody, ale być może dysponuje pewną ilością „wolnej woli”, ma poczucie humoru, potrafi „naprawdę” żyć, „naprawdę” uświadamiać sobie własne istnienie.
Kiedy na Lunie wybucha rebelia przeciwko metropolii, Mike odgrywa zasadniczą rolę w jej zwycięstwie. Jednak po oderwaniu się kolonii od Terry i ustanowieniu Wolnego Państwa Luna Mike przestaje reagować na próby nawiązania z nim rozmowy, milknie na zawsze. Manuel głowi się: „Dlaczego się nie przebudził? Czy maszynę można tak przerazić i zranić, że zapadnie w katatonię i odmówi reagowania? A jaźń będzie kryć się gdzieś w głębi, będzie świadoma, ale nie zaryzykuje? […] Może błąka się i szuka urządzeń, do których mógłby się podłączyć? A może jest zagrzebany w Sub-Kompleksie i próbuje się wydostać? Jego specjalne wspomnienia są gdzieś zapisane i tylko czekają, żeby je odtworzyć. Ale ja nie mogę tego zrobić; miały blokadę głosową. Niemożliwe, żeby umarł […] po prostu zgubił się. Słuchasz mnie, Boże? Czy komputer też jest Twoim stworzeniem?”. Dobre pytanie.
Jednym z przywódców secesyjnej rebelii na Lunie jest prof. Bernardo de La Paz, określający się jako „racjonalny anarchista”, czyli ktoś, kto wierzy, że pojęcia w rodzaju „państwa”, „społeczeństwa” czy „rządu” istnieją na tyle jedynie, na ile fizycznie objawiają się w działaniach samoodpowiedzialnych jednostek; czyn, wina, odpowiedzialność to zjawiska występujące u pojedynczych ludzi i nigdzie indziej; z moralnego punktu widzenia „państwo” i inne tego typu abstrakcyjne byty nie istnieją.
Profesor wygłasza kilka ciekawych refleksji na tematy polityczno–ustrojowe: „rewolucje trzeba jakoś finansować, na przykład przez rewolucjonistów, którzy zostają agentami policji. Niewykluczone, że niektórzy z tych prima facie zdrajców są w rzeczywistości po naszej stronie”; „kierowana demokracja to wspaniała rzecz dla tych, którzy nią kierują, a jej najpotężniejsza broń to »wolna prasa«, »wolna« tzn. »odpowiedzialna«, i kierujący definiują to, co jest »nieodpowiedzialne«”; „w każdej epoce należy dostosowywać się do aktualnej mitologii. W dawnych czasach królowie byli pomazańcami bożymi, więc trzeba było tylko pilnować, żeby Bóg pomazał odpowiedniego kandydata. W naszym stuleciu mamy mit »woli ludu«, ale problem zmienił się tylko pozornie. Towarzysz Adam i ja wiele dyskutowaliśmy o tym, jak wpływać na wolę ludu”.
Interesująca i całkowicie logiczna jest propozycja profesora, aby mandaty poselskie przyznawać tym kandydatom, którzy otrzymają najmniej głosów: „Kto wie, może właśnie ludzie niepopularni zdołają ocalić was przed nową tyranią”. W dwuizbowym parlamencie jedyną rolą senatu byłoby uchylanie ustaw uchwalonych przez sejm, przy czym sejm uchwalałby ustawy większością dwóch trzecich głosów, natomiast do ich uchylenia w senacie wystarczyłaby jedna trzecia głosów. Profesor uzasadniał to całkiem racjonalnie: jeśli ustawa jest tak źle pomyślana, że nie zdobędzie uznania dwóch trzecich posłów, to znaczy, że jest to na pewno zła ustawa, a jeśli przyjęta przez sejm ustawa nie podoba się aż jednej trzeciej senatorów, to lepiej z niej zrezygnować. No i coś dla konstytucjonalistów (tu pozdrowienia dla prof. Artura Ławniczaka z Wrocławia) – według prof. Bernardo de La Paza konstytucja zawierać powinna przede wszystkim zakazy dotyczące działalności władzy: zakaz przymusowego poboru, zakaz najdrobniejszego choćby naruszania wolności prasy, słowa, podróżowania, zgromadzeń, wyznania, nauczania, porozumiewania się, pracy itd. Jednym słowem, obowiązywać powinien konstytucyjny zakaz zakazywania wolności.
Podczas pierwszych demokratycznych wyborów na Lunie lokale wyborcze znajdowały się w bankach, urzędnicy identyfikowali klientów, a klienci członków rodzin i sąsiadów, którzy nie mają kont – ludzie głosowali ustnie i urzędnicy wpisywali głosy do bankowych komputerów, a rezultaty na bieżąco obliczała centrala w Luna City. Wszystko trwało niecałe trzy godziny, a ostateczne rezultaty wydrukowano w parę minut po oddaniu ostatniego głosu. Wydaje mi się, że pomysł, aby lokale wyborcze mieściły się w bankach, a głosy wpisywane były od razu do bankowych komputerów, godny jest rozważenia zwłaszcza dziś, kiedy i tak banki (bankierzy) częstokroć decydują o wyniku wyborów.
Politolog i europeista Jan Zielonka, profesor na uniwersytetach w Wenecji i Oksfordzie, wyznaje (Strach przed sztuczną inteligencją, „Rzeczpospolita” z 12 kwietnia br.): „czytając dziś studenckie eseje, do końca nie wiem, czy nie są tworem sztucznej inteligencji (AI). Studenci mają w komputerze zainstalowane programy, które są w stanie sformułować profesjonalny argument na każdy prawie temat”. A przecież rozwiązanie problemu jest dziecinnie proste i znane do dawna: zgromadzić grupę studentów w sali, bez komputerów, laptopów i stupidfonów, rozdać papier, podyktować tematy, każdy niech wyciąga ołówek, pióro czy długopis i do roboty. Ponadto należy przeprowadzać więcej egzaminów ustnych, ponieważ rozmowa twarzą w twarz upewnia egzaminującego, że nie ma do czynienia z „awatarem” czy „wirtualnym studentem”.
Polityka stanowi rodzaj subatomowego czy też nieeuklidesowego świata, w którym część może łatwo być większa od całości, a dwa obiekty mogą bez problemu zajmować równocześnie jedno i to samo miejsce. (George Orwell)
Technologiczne przyspieszenie za sprawą „maszynowej inteligencji” oznacza dalszą ekspansję wirtualnego, cyfrowego świata i elektronicznej komunikacji. Należy zastanowić się, jakie mogą być ewentualne reakcje na ten niepowstrzymany proces. W poprzednich Zapiskach przytaczałem rady Hansa Magnusa Enzensbergera dla nas, żyjących w cyfrowym świecie. Zapewne niezależnie od Enzensbergera na podobne pomysły wpadła znana nowojorska pisarka i publicystka Frances Ann „Fran” Lebowitz, która żyje bez stupidfona i komputera, nie używa nawet maszyny do pisania. Z kolei amerykański pisarz William T. Vollmann nie posiada poczty elektronicznej, konta w mediach społecznościowych, karty kredytowej i telefonu komórkowego, a jedynie stary model telefonu stacjonarnego. To dla nas – zapewne niedoścignione – wzory do naśladowania.
Możliwą ewolucję zachowań w erze Przejrzystości Totalnej zarysował Umberto Eco w felietonie Kilka uwag o WikiLeaks (Wymyślanie wrogów i inne teksty okolicznościowe, przeł. Agnieszka Gołębiewska i Tomasz Kwiecień, Rebis, Poznań 2011). Zdaniem włoskiego pisarza wszelkie informacje i zapisy poufnych rozmów będą zachowywane w jednej, odręcznie sporządzonej kopii i ukrywane w zamykanej na klucz szufladzie. W sferze politycznej „nie będzie więc niczym nadzwyczajnym, jeśli polityka i techniki porozumiewania się w sferach rządowych powrócą do epoki konnych posłańców, spotkań w oparach łaźni, przekazywania wiadomości w sypialni damy”. Rzecz jasna, konni posłańcy, spotkania w łaźniach lub w sypialniach wyznaczają pewien ogólny kierunek postępowania, który skrótowo można opisać jako emigrację ze świata wirtualnego do realnego, ze świata cyfrowego do „analogowego”, jako powrót ze świata fantomów do świata rzeczy (zurück zu den Sachen selbst!). I dotyczy to nie tyle rządzących, jak chce Eco, ile przede wszystkim rządzonych.
Otoczeni, czy raczej osaczeni, przez wytwory maszynowej inteligencji, powrócimy do tego, co znane z własnego doświadczenia, namacalne, realne nie tylko w zmysłowym, ale i w duchowym sensie. Pojawią się nowe kręgi towarzyskie oparte na znajomości, przyjaźni, zaufaniu, w których krążą rzeczy i myśli, tworzone przez ludzi znanych nam osobiście lub wskazanych, poleconych, rekomendowanych przez tych, do których mamy zaufanie. Powstaną nowe obiegi komunikacyjne, a stare zostaną odpowiednio zmodyfikowane i wykorzystane w inny sposób. Mówi się, że maszynowa inteligencja stworzy tak doskonałe podróbki fotografii, iż nie będzie już żadnej różnicy między fotografią „fałszywą” a „autentyczną”. Nie ma to większego znaczenia, gdyż w sytuacji, kiedy codziennie pstryka się niezliczoną ilość fotografii, ich wartość zdąża do zera. Jedyną wartość będą miały fotografie robione przez ludzi, których się zna osobiście i ma do nich zaufanie. Ponadto zawsze będzie można zamówić portret u malarza czy rysownika.
Pojawią się nowe podziały i stratyfikacje społeczne i kulturalne – w końcu portret kosztuje o wiele więcej niż autoportret (selfie). Otwarte zostaną superelitarne szkoły wszystkich szczebli reklamujące się jako przestrzenie bez komputerów, laptopów, stupidfonów, interaktywnych tablic i innych elektronicznych gadżetów, jako miejsca, gdzie wypracowania, referaty, prace seminaryjne pisze się ręcznie, co najwyżej przepisuje potem na maszynie.
Zagrożenie powszechną inwigilacją każe śledzić twórczość artystów, wynalazców i projektantów, którzy swoją sztukę i naukę oddają w służbę ukrywania się i ludzkiej niewidzialności. Niektóre ich dokonania przedstawiła Shoshana Zuboff w znanej książce Wiek kapitalizmu inwigilacji (przeł. Alicja Unterschuetz, Zysk i S-ka, Poznań 2020, s. 665 nn.). Przytoczmy za autorką kilka pomysłów: etui na telefon blokujące sygnały, nakładki z fałszywymi odciskami palców, osłony LED (privacy visors) utrudniające rozpoznawanie twarzy, pikowane płaszcze blokujące fale radiowe i urządzenia śledzące, „aplikacja serendipitor” do zakłócania wszelkiej inwigilacji „bazującej na rutynowych działaniach danej osoby”, linia odzieży o nazwie „Glamouflage”, z koszulami z wizerunkami sławnych osób, mającymi dezorientować oprogramowanie do rozpoznawania twarzy, nakrycia głowy zaopatrzone w urządzenie zapobiegające neuroobrazowaniu i uniemożliwiające cyfrową inwigilację fal mózgowych (folia nie wystarczy? – TG), płaszcz antyinwigilacyjny, który wytwarza pole blokujące inwazyjne sygnały, zestaw Backslash Tool Kit, a w nim m.in. inteligentna bandana do przesyłania tajnych wiadomości, urządzenia do noszenia korzystające z niezależnych sieci, szybkie routery tworzące sieć bezpiecznej i prywatnej komunikacji, niezależnej od normalnych transmisji Wi-Fi. Artysta z Chicago Leo Selvaggio produkuje trójwymiarowe maski z żywicy, które utrudniają rozpoznawanie twarzy, natomiast Adam Harvey z Berlina zaprojektował „Stealth Wear”, serię modowych akcesoriów, np. odbijające promieniowanie cieplne posrebrzane tkaniny, które mają zdezorientować drony. W innym projekcie Harvey stworzył estetyczne kompozycje makijażu i stylizacji włosów – wszystko zaprojektowane tak, by utrudniać rozpoznawanie twarzy i inne formy elektronicznej obserwacji.
Wiele praktycznych wskazówek, jak poruszać się w cyfrowym świecie, jak uniknąć inwigilacji i jak maksymalnie uniezależnić się od technostruktur, znajdziemy w następujących książkach: Kevin Mitnick – Niewidzialny w Sieci. Sztuka zacierania śladów, H. Michael Sweeney – The Professional Paranoid: How to Fight Back When Investigated, Stalked, Harassed, or Targeted by Any Agency, Organization, or Individual, Nick Rosen – How to Live Off-Grid, Derrick Broze – How to Opt-Out of the Technocratic State, oraz artykule Samanthy Biggers – How To Disappear (As Much As Possible) and Deal With the Consequences.
Powszechnie znane jest zdjęcie płonącego Reichstagu, tysiące razy pokazywano je w mediach, umieszczano w podręcznikach szkolnych i książkach historycznych: kopuła parlamentu w dymie i ogniu, płomienie buchają ze wszystkich okien, przed gmachem tłoczy się tłum gapiów przypatrujących się, jak pożar trawi budynek. Tymczasem Andreas Kötzing, pracownik Instytutu Badań nad Totalitaryzmem im. Hanny Arendt w Dreźnie, specjalizujący się w historii kultury i mediów, zidentyfikował niedawno słynną fotografię jako kilkusekundowy kadr z filmu Der Teufelskreis (1956), poświęconego podpaleniu Reichstagu. Film wyprodukowała enerdowska wytwórnia filmowa DEFA. Zbudowano makietę, którą dla celów filmu podpalono, ludzie zgromadzeni przed budynkiem to oczywiście statyści. Nie wiadomo, kto i kiedy po raz pierwszy podsunął historykom i szerokiej publiczności filmowy kadr (niekiedy koloryzowany dla zwiększenia efektu) jako „realistyczne” przedstawienie pożaru Reichstagu. Do całej tej operacji polegającej na przerobieniu filmowej inscenizacji na „rzeczywistość” nie była potrzebna żadna maszynowa inteligencja.
Nawołujący do „wielkiego spowolnienia” technologicznego prof. Andrzej Zybertowicz ma swojego znakomitego poprzednika: szkockiego fizyka i inżyniera sir Jamesa Alfreda Ewinga (1855–1943), który w 1933 roku zaproponował ogłoszenie moratorium na wynalazki w celu przyswojenia i scalenia już wprowadzonych innowacji oraz odpowiedzialnej oceny dalszych propozycji; niestety propozycję wyszydzono (zob. Lewis Mumford, Mit maszyny, t. 2 Pentagon władzy, przeł. Michał Szczubiałka, PWN, Warszawa 2014, s. 88).
Chociaż zatrzymanie zmian technologicznych nie jest możliwe, to nie wolno nam ulegać technologicznemu czy stechnicyzowanemu myśleniu i postrzeganiu świata i ludzi. Obowiązywać powinna wzmożona semantyczna czujność w obliczu faktu, że, jak zauważył Neil Postman (Technopol. Triumf techniki nad kulturą, przeł. Anna Tanalska-Dulęba, PIW, Warszawa 1995), wszelkie nowe techniki komunikacyjne, wszelkie nowe technologie zmieniają lub modyfikują znaczenie słów i pojęć. Być może miał rację Joseph Weizenbaum, konstatując w Computer Power and Human Reason (1976), że „komputery to jedynie pomysłowe urządzenia do wypełniania nieważnych funkcji, a rewolucja komputerowa to eksplozja nonsensu”, jednakże trzeba pamiętać – ostrzega Postman – że w każdym narzędziu technicznym tkwi pewna predyspozycja do konstruowania świata. Dotyczy to, rzecz jasna, komputerów, stupidfonów, maszynowej inteligencji itd. Możemy i musimy używać maszyn, ale nie jesteśmy skazani na wyznawanie ideologii maszyn; nawet jeśli technopol jest – jak chce Postman – stanem umysłu, to wszyscy, którzy nie wierzą, że byt (techniczny) określa świadomość, nie powinni mu się poddawać. Bardziej niż kiedykolwiek pożądana jest dziś „skromność technologiczna” (Paul Goodman). Chociaż najwięcej i najgłośniej mówi się obecnie o dezinformacji, to groźniejszy jest – jak go nazywa Postman – kulturowy AIDS (Anti-Information Deficiency Syndrome), czyli „syndrom braku odporności na informację”.
Przydadzą się nam dzisiaj spostrzeżenia i myśli Friedricha Georga Jüngera zawarte w traktacie Perfekcja techniki (przeł. Wojciech Kunicki, Fundacja hrabiego Augusta Cieszkowskiego, Warszawa 2016), którego pierwsza wersja powstała w 1939 roku. Niemiecki pisarz pokazuje, że rozwojowi techniki towarzyszy technicyzacja myślenia, rozprzestrzenianie się „maszynowych” koncepcji człowieka, czyniące go systemem funkcji i relacji determinowanym przez mechaniczne konieczności. Technice odpowiada bujnie rozwijająca się statystyka: bezustannie coś się liczy, mierzy i przelicza, gorączkowo szukając statystycznych odpowiedzi.
Technicyzacja myślenia polega na tym, że formy życia postrzega się jako martwe struktury wyabstrahowanych, wypreparowanych z całości elementów, umysł stechnicyzowany nie widzi jabłka, lecz witaminy i kalorie, nie pojmując, że wszystkie substancje, z jakich składa się jabłko, nie mogą go zastąpić, gdyż jest ono przejawem zasady wyższej niż wszystkie te składniki razem wzięte. Jabłko jest formą życia: rodzi się, pęcznieje, rośnie, dojrzewa, gnije, pachnie, ma kolor i smak.
Jünger deklarował, że jest jak najdalszy od romantycznej negacji techniki, która, jeśli zważyć, jak dalece zaawansowany jest proces perfekcjonizacji techniki, byłaby jedynie bezpłodnym marzeniem o powrocie do czasów konnych zaprzęgów. Nie żyjemy – podkreślał – na odległej wyspie czy w dziewiczej puszczy, ale w miejscach, gdzie w każdej chwili jesteśmy osiągalni dla technicznych aparatur i wtłoczeni w techniczną organizację. Nie istnieje żadne „z powrotem”, żadne „wstecz”, tym bardziej więc niezbędna jest duchowa czujność, która nie może kierować się przeciwko technice jako takiej, ale przeciwko jej inwazji w coraz to nowe sfery życia, które anektuje, aby nad nimi panować. Nawet jeśli jednostka czuje się bezsilna wobec Tytanów, to, uważał Jünger, nie istnieje żadna powszechna konieczność – „konieczność dla każdego jest inna” – abyśmy mieli akceptować maszynowe ujęcie procesów życia, mitologię postępu, dominację myślenia w kategoriach celowości, funkcjonalności i użyteczności, posługiwanie się pojęciami, które zamiast być kluczami do świata, stały się „narzędziami włamywacza”.
W tygodniku „Der Spiegel” przeczytałem wywiad z niemieckim bankierem, Leonhardem Fischerem, autorem opublikowanej w 2017 roku książki Es waren einmal Banker. Warum das moderne Finanzsystem gescheitert (Byli sobie kiedyś bankierzy. Dlaczego nowoczesny system finansowy poniósł fiasko). Za kryzysy finansowe odpowiedzialnymi czyni on m.in. algorytmy, czyli maszynową inteligencję. Przytacza wypowiedź założyciela Alibaby Jacka Ma (Mǎ Yún), który stwierdził, że gospodarka planowa ma perspektywy na przyszłość, ponieważ cyfrowe algorytmy i maszynowa inteligencja rozszyfrowują niewidzialną rękę rynku, która łączy podaż i popyt za pośrednictwem ceny. Wprawdzie Fischer wątpi, by taki mechanizm zadziałał, ale teoretycznie można sobie – jego zdaniem – wyobrazić, że jeśli wszystkie przedsiębiorstwa i wszyscy konsumenci podłączeni zostaną do platform informatycznych i będą ujawniać swoje potrzeby konsumpcyjne, wówczas jeden organ centralny będzie w stanie obsługiwać te potrzeby i odpowiednio zarządzać produkcją.
Nawet teoretycznej możliwości funkcjonowania socjalistycznej gospodarki planowej nie dopuszczał prof. Ludwik von Mises (nielaureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii), natomiast przeciwnego zdania był nasz najwybitniejszy ekonomista socjalistyczny, Oskar Lange, który w artykule Maszyna licząca i rynek (1965) dowodził, że jest to możliwe zarówno teoretycznie, jak i – pod pewnymi warunkami – praktycznie. Według Langego narzędziem otwierającym ludzkości drogę do „socjalistycznej gospodarki planowej” będzie komputer szybszy niż rzeczywiste procesy rynkowe. Lange martwił się tylko tym, że w obliczu złożoności procesów rynkowych z ich matematyzacją poradziłby sobie jedynie komputer o wielkiej pojemności; niestety, koszt zbudowania takiego komputera byłyby niezwykle wysoki. Obecnie, jak nas zapewnia Jack Ma, takie przeszkody finansowe zostały przezwyciężone – względnie tanie, o ogromnej pojemności „maszyny liczące” zbudowano. Gospodarka planowa może wreszcie zacząć „hulać”.
Czyżby więc wrocławska Akademia Ekonomiczna nazbyt się pospieszyła, usuwając Langego jako swojego patrona, którym był od 1974 do 2008 roku? Wszak może się on okazać wyrazicielem, ba, genialnym prekursorem najbardziej nowoczesnych trendów w zarządzaniu gospodarką, a ściśle rzecz biorąc, zarządzaniu ludźmi, bo, jak powiedziałby prof. Bernardo de La Paz, coś takiego jak „gospodarka” nie istnieje, istnieją jedynie ludzie, którzy pracują, produkują, wymieniają, inwestują, konsumują. Kto wie, może Lange powróci kiedyś na zaszczytne stanowisko patrona wrocławskiej uczelni, zwłaszcza że na jej terenie wciąż stoi postument z jego popiersiem i napisem „Wielkiemu uczonemu pracownicy, studenci i absolwenci Akademii Ekonomicznej”.
W tygodniku „Do Rzeczy” (2023, nr 19) Tomasz Cukiernik pokazuje, jakimi katastrofalnymi skutkami, np. utratą własności domów, grozi wprowadzanie w życie planu o nazwie „Fit for 55”, którego celem jest transformacja społeczno-gospodarcza Europy w skali, o jakiej nie śniło się członkom różnych Biur Politycznych i Centralnych Urzędów Planowania. W takiej sytuacji nie ma się już co ceregielić, trzeba wprost zakwestionować same założenia, które legły u podstaw tego niszczycielskiego planu. Należy jak najszerzej rozpropagować w Polsce tezy zawarte w książce Fritza Vahrenholta i Sebastiana Lüninga Zimne Słońce. Dlaczego katastrofa klimatyczna nie nadchodzi (Wydawnictwie Aletheia, Warszawa 2014); oprócz przedstawienia i omówienia przez obu autorów głównych problemów współczesnej klimatologii zamieszczono w niej cztery wykłady gościnne, które wygłosili renomowani naukowcy z renomowanych uczelni: prof. Nir J. Shaviv (Uniwersytet Hebrajski w Jerozolimie), prof. Nicola Scafetta (Active Cavity Radiometer Irradiance Monitor Satellite i Duke University, Durham NC), prof. Henrik Svensmark (Institut for Rumforskning og Rumteknologi, Kopenhaga) oraz prof. Werner Weber (Technische Universität Dortmund). Nakazem chwili jest wydanie w Polsce dwóch innych książek: Unerwünschte Wahrheiten. Was Sie über den Klimawandel wissen sollten (Niepożądane prawdy. Co powinniście Państwo wiedzieć o zmianie klimatu, 2020) Vahrenholta i Lüninga oraz najnowszej publikacji Vahrenholta – Die grosse Energiekrise und wie wir sie bewältigen können (Wielki kryzys energetyczny i jak możemy go przezwyciężyć, 2023).
Warto dodać, że zdaniem Vahrenholta niemiecka Energiewende to prosta droga do zguby, a energetyczno-klimatyczna polityka obecnego rządu w Berlinie pcha niemiecką gospodarkę w przepaść.
Prezentowany kiedyś na tych łamach niemiecki powieściopisarz pisarz i aforysta Michael Klonovsky ukuł trafne określenie na fanatycznych „wokistów” – „Bolschewoki”.
Mózg w przeciwieństwie do komputera, który może przetwarzać jedynie sprecyzowane symbole i wyraźne obrazy – ma cudowną właściwość przyswajania mglistych, niewyraźnych i mętnych danych, nadawania sensu informacjom tak niepełnym, że komputer byłby wobec nich bezradny. (Lewis Mumford)
W rozmowie z prof. Przemysławem Kazienko („Polityka” 2023, nr 13) Marcin Rotkiewicz informuje czytelników, iż „Amerykanie już się obawiają, że na wybory prezydenckie w 2024 roku będą wpływać programy typu ChatGPT”. Naprawdę, te obawy są raczej nieuzasadnione, a to z powodów, o których w latach 70. zeszłego wieku pisała Susan Huck (1930–2007). Ta konserwatywna publicystka (publikowała m.in. na łamach „American Opinion”, „Conservative Review”, „The New American”, „National Review”), ale także podróżniczka, geografka, kartografka, członkini Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, interpretowała wyścig o prezydenturę w USA jako rywalizację wewnątrz Rady Stosunków Międzynarodowych (Council on Foreign Relations), gdzie ścierały się dwie frakcje – Team A i Team B – z których każda miała swojego kandydata na prezydenta. W zależności od tego, która frakcja wygrała, tej kandydat obejmował najwyższy urząd w państwie.
Co oczywiste, szczera demokratka Huck była krytyczna wobec tego wysoce „niedemokratycznego” procesu wyborczego, ale ja bym aż taki krytyczny nie był, wszak Nicolás Gómez Dávila słusznie zauważał: „W demokracji miernikiem konkretnej wolności jest procent wyborców niebiorących udziału w wyborach. Tam, gdzie ów procent zbliża się do zera, tam wolność jest fikcją lub jest zagrożona”; „Możliwość oszukiwania wyborców wzrasta wraz z ich liczbą”. Ergo, im mniejsza liczba wyborców, im niższa frekwencja wyborcza, tym lepiej dla kraju. Wybór dokonywany w niewielkim gronie członków CFR daje mocniejszą gwarancję wyższej jakości wybranego, jak też zapewnia względną ciągłość i stabilność władzy. Zastrzec jednak należy, że „wyższa jakość” wybranego wcale nie musi oznaczać jego „wysokiej jakości”, ponieważ istnieje oczywista zależność pomiędzy jakością wybierających a jakością wybranego: im niższy poziom intelektualny i moralny członków CFR, tym niższy poziom reprezentuje zarówno kandydat Teamu A, jak i Teamu B.
– Ty, co tam siedzi, takie małe, okrągłe.
– Gdzie?
– No tam, takie małe, okrągłe.
– To chyba wirus.
– A dlaczego on taki mały?
– Bo nie wirósł.
(Stefan Friedmann, Jonasz Kofta, Dialogi na cztery nogi, Wydawnictwo Radia i Telewizji, Warszawa 1979, s. 42)
Na łamach „Tygodnika Powszechnego” (2022, nr 50) ukazał się krótki tekst Bartosza Kabały Alzheimer – krok w kierunku terapii, z którego dowiadujemy się, że dotychczas nie było możliwe leczenie przyczynowe choroby Alzheimera, czyli najczęstszej formy otępienia. Dowiedziono, że w tkance mózgowej osoby chorej gromadzą się nieprawidłowo zbudowane białka – amyloid beta oraz białko tau – i to one odpowiadać mogą za wystąpienie i narastanie objawów. Te odkrycia stały się punktem wyjścia do opracowania terapii hamujących postęp choroby. Jednakże nowe leki (ecanemab, aduhelm, gantenerumab) mają rozmaite skutki uboczne i nie wykazują się skutecznością. Ponadto – i tu pada kluczowe stwierdzenie Kabały – „dla niektórych naukowców wątpliwy stał się sam cel terapii – złogi amyloidu beta mogą być jednym ze skutków, a nie przyczyną choroby Alzheimera”. Rozumiem, że można błędnie zidentyfikować przyczynę danego zjawiska, ale żeby pomylić przyczynę ze skutkiem! A wystarczy sięgnąć do książki (niestety, jeszcze nieprzełożonej na polski) niemieckiej dziennikarki medycznej Cornelii Stolze Vergiss Alzheimer! Die Wahrheit über die Krankheit, die keine ist (Kiepenheuer & Witsch, Köln 2011), aby przekonać się, że najprawdopodobniej to ci „niektórzy naukowcy” mają rację.
Stolze jest z wykształcenia biologiem, główne obszary jej zainteresowania to medycyna, biologia, biotechnologia, genetyka, psychologia, polityka naukowa. W książce Zapomnij o Alzheimerze! Prawda o chorobie, która nie jest chorobą pokazuje, że cała koncepcja wczesnego wykrywania, diagnozy i terapii „Alzheimera” stoi na glinianych nogach. Jej zdaniem zasadniczy problem polega na tym, że nikt nie wie, czym dokładnie jest „choroba Alzheimera”. Nie istnieje de facto żadna jej jasna definicja. Nikt nie zna jej przyczyn. Nie istnieją żadne jasne kryteria, pozwalające odróżnić tę rzekomą chorobę od innych form demencji. Czołowi eksperci wyznają tutaj najrozmaitsze teorie i nie tylko wzajemnie sobie zaprzeczają, ale częściowo przeczą nawet temu, co sami w różnych miejscach publicznie głoszą. Wychodzą od modelu choroby, który już dawno okazał się błędny – i badają dalej w tym samym kierunku, zamiast przyznać, że najprawdopodobniej to ten kierunek jest fałszywy (więcej na ten temat zob. Zapomnij o Alzheimerze!; Rozmowa z Cornelią Stolze).
W artykule Rosyjskie ziarna na polskiej ziemi („Sieci” 2023, nr 13) Jakub Augustyn Maciejewski wspomina o inwektywie „szur”, która, jak się zdaje, wyparła popularnego wcześniej „oszołoma”. Według Maciejewskiego „szur” pochodzi od słowa „Szura” – zdrobnienia popularnego w Rosji imienia Aleksander. Odwoływanie się tutaj do wpływu języka rosyjskiego jest, moim zdaniem, naciągane i zupełnie nieprzekonywujące, w języku polskim istnieje bowiem całkiem spore pole leksykalno-semantyczne, w którym „szur” doskonale się mieści. Może to być po prostu skrócona forma „szurniętego”, czyli, jak podają wszystkie słowniki, kogoś niezrównoważonego psychicznie, stukniętego, mającego bzika. Funkcjonują również slangowe wyrażenia „szurać” (odurzać się) i „szur” (amfetamina), stąd też na miano „szura” zasługuje człowiek zachowujący się tak, jakby się amfetaminy „naćpał”, ktoś pobudzony narkotykiem. „Szurać” oznacza też podskakiwać, prowokować, tyle co potoczne „fikać”. Pamiętam jeszcze z dzieciństwa: „Co, szurasz, mały?” U Doroszewskiego i Szobera występuje „szurgot” – gałgan, nicpoń, rupieć, szmata, wycirus, a w dialekcie kaszubskim „szur” to „szczur”. Mamy więc w języku polskim grupę pejoratywów, które spokojnie mogłyby być źródłosłowem „szura”.
Gdyby jednak chcieć koniecznie szukać obcych wpływów, to nie na wschodzie, ale na zachodzie. Niemieckie der Schwurbler (wym. szwurbler) oznacza kogoś, kto gada od rzeczy, plecie bzdury. Nie jest to słowo nowe, ale w ostatnich trzech latach zdobyło ogromną popularność wśród dziennikarzy niemieckich, którzy tym mianem zaczęli określać (przezywać) ludzi mających w rozmaitych sprawach odmienne zdanie niż rządzący, czyli „zwolenników teorii spiskowych”. Zbitka samogłosek mogła w szybszej, potocznej wymowie ulec redukcji i zostało „szur-bler”, skrócone następnie przez naszych rodaków mieszkających w Niemczech do „szur”. Teoria tak samo dobra, a może nawet lepsza niż ta Maciejewskiego.
Mur berliński nie był już potrzebny, ponieważ Zachód stał się Wschodem. (Stefan Blankertz)
Z artykułu Łukasza Wójcika Dyktatura przyszłości („Polityka” 2022, nr 51) dowiadujemy się, że profesor Oksfordu Nick Bostrom, nazywany ojcem longtermizmu, w wydanej po polsku książce Superinteligencja stwierdza wprost, że w obronie przyszłych pokoleń powinniśmy brać pod uwagę „przemoc prewencyjną” – jako ostateczną – w celu neutralizacji egzystencjalnych zagrożeń dla ludzkości. Przekonuje on do stworzenia globalnego systemu inwigilacji – aby każdy człowiek na stałe nosił „znacznik wolności” (freedom tag), czyli urządzenie monitorujące każde nasze działanie przez 24 godziny na dobę. Na wytatuowany nanotechniką „znacznik wolności” (Orwell pozdrawia!) najlepiej, jak sądzę, nadałaby się liczba 666. W ten sposób stara (z lat 80–90. zeszłego wieku), dobra „teoria spiskowa” o „liczbie Bestii” – znaku Nowego Porządku Światowego – znalazłaby swoje ostateczne spełnienie.
Już wiele lat temu najlepsi polscy fachowcy, czyli Stefan Friedmann i Jonasz Kofta, rozważali kwestię zastępowania ludzi przez maszyny.
– Wypierają nas maszyny. Ale nie ma i nie będzie takiej maszyny, która przeskoczyłaby prawdziwego fachowca. Mam rację?
– Tak jest, panie majster. Maszyny są bezduszne.
– Dobrześ to powiedział, docent. Niedługo cały świat zmaszynieje. A nas będą wozić w szklanej klatce.
– I dawać banany, i mieszankę krakowską.
– Rozumie się. Co taka maszyna może?
– Taka maszyna może nam skoczyć na warsztat.
– Czekaj, docent, jeszcze nie teraz. Co taka maszyna umie?… Na ten przykład… nareperuje spłuczkę?
– Nie, panie majster.
– Poleci na olejno?
– Mowy nie ma, panie majster.
– A dlaczego, docent?
– Bo jest za głupia.
– Zgadza się.
(Stefan Friedmann, Jonasz Kofta, Fachowcy, Wydawnictwo Radia i Telewizji, Warszawa 1979, s. 97)
Pierwodruk: „Arcana” nr 171 (3/2023)