Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O naszej młodzieży, sporze Varga vs. Datner & Graff, Noltem i Degrelle’u…

O naszej młodzieży, sporze Varga vs. Datner & Graff, Noltem i Degrelle’u…

Tomasz Gabiś

Dopiero niedawno dotarła do mnie informacja, że filozof i poseł Ryszard Legutko będzie musiał przeprosić, byłych już, licealistów z Wrocławia za nazwanie ich „rozwydrzonymi smarkaczami” – tak rozstrzygnął tę jakże skomplikowaną kwestię Sąd Najwyższy. Wyrok zakończył czteroletnią (!) batalię, jaką przed sądami młodzi ludzie toczyli z posłem do Parlamentu Europejskiego. Za każdym razem sądy to właśnie im przyznawały rację.

Jakież to przygnębiające! W reakcji na słowa Legutki ci młodzi ludzie mogliby przecież odpłacić mu pięknym za nadobne i, w ramach anarchicznej, sztubackiej subkultury, zawsze antybelferskiej, nazwać go np. „zramolałym dziadem”, który przynudza o Sokratesie. Albo jakiś happening zrobić – któryś przebrany za Legutkę w profesorskiej todze woła „Niech żyje nasz umiłowany prezes Jarosław Kaczyński!” i zachęca członków młodzieżówki PiS-u: „Studiuj Sokratesa, zostaniesz posłem!”. Mogliby nakręcić jakiś filmik i wrzucić na YouTube, na nim Legutko z wykładem: „Platona krytyka demokracji jako podstawa programu ideowego Prawa i Sprawiedliwości”.

Zamiast się wysilić, twórczo podejść do sprawy, lecą w te pędy do sądu; co to za młodzież, bez wiary, bez ducha, bez ikry, bez wigoru! Co z niej wyrośnie, niby zbuntowani, ale jak ktoś ich urazi, to zamiast wziąć sprawę we własne ręce, skamlą o pomoc u starych wujów z instytucji państwowych i organizacji politycznych.

Stracili cztery lata na absurdalne procesowanie się – powiedziałbym, typowo polskie, pieniactwo. Zamiast użyć tej samej broni co krakowski filozof, tylko że inteligentniej, wysiadują po salach sądowych, dążąc do tego, aby władza ukarała go za słowa. Przyczyniają się w ten sposób do ograniczenia wolności wypowiedzi, bo po wyroku nikomu już nie będzie wolno bezkarnie nazwać innych „rozwydrzonymi smarkaczami”. Niby młodzi ludzie, a już jacyś tacy postarzali, licealiści o świadomości emerytalnej, uczniowie w roli belfrów, a do tego, zamiast walczyć o rozszerzenie zakresu wolności wypowiedzi, starają się ją ograniczyć; buntownicy o mentalności cenzorów. Groteska, po prostu groteska.

*****

Jakiś czas temu, nieważne kiedy, bo wszystko i tak dzieje się w wiecznej teraźniejszości Sieci, wybuchła mała awantura pomiędzy Krzysztofem Vargą a Heleną Datner i Agnieszką Graff na temat filmu Ida. Na co dzień staram się, „ze względu na higienę mózgu”, unikać śledzenia śmiesznych wojenek wśród warszawskiej inteligencji, ba, mam coraz większą ochotę całkiem odłączyć się od Warszawy. W Kronikach Dedala pisał Andrzej Kijowski: „Walenty mający się za rozumniejszego od innych, dlatego, że był czas jakiś w Warszawie – tak przedstawiał Franciszek Zabłocki jedną ze swych postaci komediowych”. „Czas jakiś” mieszkał, a już się uważał za rozumniejszego od innych, a co dopiero kiedy ktoś tam na stałe mieszka, ten dopiero musi się za rozumniejszego od innych uważać! Z drugiej strony, cóż nam, na tej naszej zapyziałej prowincji (na peryferiach peryferii), innego pozostaje, jak nie obserwowanie stołecznego grajdołu, więc tym razem pozwolę sobie na kilka słów komentarza.

Varga w felietonie „Piękno pod pręgierzem” zarzucił obu paniom, że zachowują się jak „komisarze ludowi do spraw kultury”, pomijają subtelną warstwę wizualną, wyrafinowaną formę estetyczną Idy, skupiając się na wyszukiwaniu antyżydowskich stereotypów i klisz. Ważniejsza od piękna ma być dla nich, zdaniem Vargi, polityczno-ideowa (niezamierzona świadomie przez reżysera) wymowa filmu.

W odpowiedzi Vardze Datner i Graff pouczyły go, że każde użycie języka, każdy wybór formy, gatunku, medium jest uwikłane w historię, ideologię, złożone relacje władzy. Zadaniem krytyka jest te uwikłania zrozumieć i opisać. „Twórcy i odbiorcy – piszą krytyczki – są uczestnikami historii, a w procesach tworzenia i odbioru sztuki uczestniczą społecznie wytworzone przekonania, z których część bezrefleksyjnie przyjmujemy za pewnik, a część ulega rewizji czy krytyce. Współczesna sztuka i refleksja nad nią polega w znacznej mierze na uwidacznianiu złożonych relacji między estetyką a polityką”.

Choć sercem jestem po stronie Vargi, to raczej jako zwykły czytelnik czy widz, któremu krytyczne analizy psują przyjemność odbioru literatury czy filmu; wszak zawsze wybierało się do czytania książki spoza spisu lektur obowiązkowych, żeby nie musieć myśleć o strukturach narracyjnych, o chwytach kompozycyjnych itd. Przychodzi na myśl Schopenhauer: „To, że wkrótce robaki będą gryźć moje ciało – tę myśl mogę znieść, ale że to samo będą robić profesorowie filozofii z moją filozofią, napawa mnie trwogą”.

Jednak rozumem jestem po stronie Datner i Graff, nawet jeśli ich krytyczna działalność napełniłaby zgrozą Schopenhauera; w końcu od czego są krytycy, badacze kodów i stereotypów, zwłaszcza że film jak najbardziej ma wymiar polityczny, dotyczy wszak historii politycznej.

Datner i Graf piszą: „Otóż my twierdzimy, że polityka jest tu obecna. Niestety nie ta, która może prowadzić do zmiany, tylko ta, która pielęgnuje samozadowolenie większości. Chodzi o to, żeby niczego w dotychczasowych wyobrażeniach o Żydach i Polakach nie zmieniać. Dekadę temu publikacja Sąsiadów Grossa spowodowała zbiorowy wstrząs; rozpoczęła się mozolna i trudna praca nad zbiorową pamięcią”.

Tutaj pierwsze zastrzeżenie: Datner i Graff są zwolenniczkami pewnej polityki, którą określają jako „prowadzącą do zmiany”. Polityka „prowadząca do zmiany” pozostaje polityką, a zatem jest dążeniem do zdobycia władzy, zachowania władzy lub jej rozszerzenia. Może tu chodzić o władzę kulturalno-ideologiczno-moralną, ale to nie zmienia istoty rzeczy, ponieważ, tak czy inaczej, stanowi ona bazę dla władzy politycznej. Rozpoczęła się „mozolna i trudna praca nad zbiorową pamięcią” – no tak, ale, ściślej rzecz biorąc, pracę tę dostali konkretni ludzie, którzy są za nią odpowiednio wynagradzani – zarówno w wymiarze finansowym, jak i prestiżowym i społecznym. I z pewnością musi to być wynagrodzenie odpowiednio wysokie, skoro praca jest „mozolna i trudna”.

Ci, którzy „pracują nad zbiorową pamięcią” – obojętnie z jakiego obozu ideologiczno-politycznego pochodzą – chcą nad nią panować, określać dyskurs pamięci, sprawować hegemonię interpretacyjną. Władza nad pamięcią jest władzą nad pamięcią konkretnych ludzi; ponieważ pamięć to część ludzkiej psyche, więc jest to władza nad ludzką psyche. Kto jest „panem pamięci”, kto kieruje instytucjami zajmującymi się formowaniem pamięci, decyduje o przepływie środków finansowych na „kultywowanie pamięci”, ten jest członkiem ideologicznego „aparatu pamięci” i należy do dominującego systemu władzy, a dokładniej do jednej z jego frakcji. Datner i Graff krytykują politykę, która „pielęgnuje samozadowolenie większości”, z czego można wnioskować, iż stylizują się na reprezentantki interesów jakiejś elitarnej „mniejszości” pragnącej panować nad „zadowoleniem” lub „niezadowoleniem” większości, czyli sterować emocjami „ludu”.

Ewa Domańska w Historii niekonwencjonalnej (Poznań 2006) pisze o tym, że „polityka pamięci stała się dyskursem władzy”, „pamięć jest tajemnicą władzy”, tajemnicą władzy sprawowanej nie tylko przez mecenasów, producentów, twórców Idy, jak zdają się sugerować Datner i Graff, ale także przez mecenasów, producentów, twórców np. Pokłosia. „Nie chodzi zatem, by poznać prawdę, lecz by zwiększyć moc”, zauważa Domańska. Czyją moc? Naszą moc, a czyjąż by inną?

Datner i Graff całkowicie słusznie piszą: „Każde użycie języka, wybór formy, gatunku, medium jest uwikłane w historię, ideologię, złożone relacje władzy. Zadaniem krytyka jest te uwikłania zrozumieć i opisać”. Ale: krytycy, podobnie jak odbiorcy i twórcy, których „polityka sprzyja zmianie”, także uwikłani są w historię, ideologię, złożone relacje władzy. Krytyczki albo są naiwne, albo udają naiwne, albo po prostu – co nie dziwi – swoje własne uwikłania, swoje miejsce w złożonych relacjach władzy, swoje uwikłanie w historię i ideologię, ba, swoje partykularne interesy, uważają za coś naturalnego, coś jak powietrze, którym się oddycha, nawet tego nie zauważając.

Datner i Graff kończą swoja polemikę z Vargą okrzykiem „Biada transgresorom!”, zaszczytny tytuł „Trangresora” (może „Wielkiego Transgresora”?) dla Grossa i Pasikowskiego, ale nie do Pawlikowskiego. Jak na mój gust, wszystkie te transgresje to w istocie transgresje zaaprobowane odgórnie. Może należałoby pomyśleć o powołaniu do życia jakiegoś Urzędu ds. Transgresji? Twórca by tam przychodził, składał podanie, a krytyk (lub krytyczka) przybijałby mu (lub nie) na scenariuszu pieczątkę „nihil obstat”, i przesyłałby po imprimatur do odpowiedniego „biskupa”.

*****

Na absolutny intelektualny skandal zakrawa fakt, że w Polsce, po ponad ćwierć wieku od zniesienia cenzury i zaprowadzenia wolności słowa, w kraju, gdzie tyle się pisze i mówi o historii, zwłaszcza o historii XX wieku, nie wydano żadnej (słownie żadnej) książki Ernsta Noltego. Nie mamy ani debiutanckich Trzech twarzy faszyzmu (1963), nie ukazały się po polsku: Europejska wojna domowa 1917-1945. Narodowy socjalizm i bolszewizm, Punkty sporne. Obecne i przyszłe kontrowersje wokół narodowego socjalizmu, Związek przyczynowy. O rewizjach i rewizjonizmach w naukach historycznych, Republika Weimarska. Demokracja pomiędzy Leninem i Hitlerem, Niemcy i zimna wojna, Przemijanie przeszłości.

Publikuje się w Polsce niemieckich historyków, którzy dawno uwewnętrznili perspektywę zwycięzców II wojny światowej (czyli naszą), przeto niczego ciekawego się od nich nie dowiemy. A Nolte? Dlaczego jest u nas przemilczany? Czy dlatego, że przemilczają go w Niemczech? Tam do licha, nie powinniśmy chodzić na pasku Berlina! Chcą Niemcy niszczyć wybitnego intelektualistę, zamykać usta oryginalnemu historykowi, wykluczać go z debaty publicznej? Niechaj wiedzą, że u nas takiej autorytarno-poddańczej mentalności się nie toleruje. Dlatego dajmy mu moralne wsparcie, wydawajmy jego książki i eseje, róbmy z nim wywiady. Pokażmy „gest Kozakiewicza” erefenowskiemu establishmentowi gnojącemu niemieckiego intelektualistę! Ratujmy go dla życia umysłowego Europy!

W 2011 roku Nolte opublikował Późne refleksje. O światowej wojnie domowej XX wieku (Späte Reflexionen. Über den Weltbürgerkrieg des 20. Jahrhunderts). Ukazały się w niszowym, elitarnym wydawnictwie wiedeńskim Karolinger-Verlag, które wydało m.in. Gomeza Davilę, de Maistre’a, Carla Schmitta i innych reakcjonistów. Niegdyś otwarte były dla Noltego duże wydawnictwa jak dtv, Piper, Klett-Cotta, Propyläen, Ullstein, potem małe jak Herbig, a na końcu już tylko niszowe jak Landt czy Karolinger.

Tym „ostatnim słowem” złożonym z „późnych refleksji”, aforyzmów, krótkich esejów, fragmentów filozoficznych, metahistorycznych, antropologicznych i teologicznych, pełnym odważnych eksperymentów myślowych, 88-letni nestor niemieckiej historiografii, najwybitniejszy europejski analityk i interpretator XX-wiecznej światowej wojny domowej, który natchnął Fureta do zainicjowania Czarnej księgi komunizmu, wieńczy swoje dzieło. Stawia pytania rozjaśniające i wprawiające w konsternację. Podejmuje najbardziej „parzące” tematy i demaskuje „prawdy” na temat historii XX wieku jako ideologię zwycięzców i środek wychowawczy wobec zwyciężonych. Ukazuje grę i współzależność wielkich sił ideologicznych: bolszewizmu, narodowego socjalizmu, syjonizmu, antysemityzmu, liberalnej demokracji, islamu. Jego odczytania postaci Adolfa Hitlera czy „żydowskiego bolszewizmu” niejednego zarówno na lewicy, jak i na prawicy mogą przyprawić o palpitację serca (centryści jak nic umrą na zawał). Kto, oprócz Noltego, ośmieliłby się postawić tezę, że działająca już w RFN Szkoła Frankfurcka to bezpośredni projekt propagandy wojennej aliantów?

Nolte odsłania swoją własną historię niemieckiego badacza i naukowca, prawie całkowicie izolowanego, zepchniętego na margines w ciągu 25 lat od osławionego „sporu historyków”. Była to droga uznanego niegdyś historyka, który nie bał się wejść w konflikt z liderami opinii w typie Habermasa i jego akolitów, za co został ukarany i skazany na izolację. Już samo to powinno wzbudzać zainteresowanie tym naprawdę niepokornym historykiem.

Swój własny los Nolte obiektywizuje jako odbicie polityczno-duchowego interregnum, którego reguły gry interesujące są wyłącznie jako przedmiot analizy. Zastanawia się, czy RFN to „wrogie nauce państwo bezprawia” (Unrechtsstaat). I stawia ważny postulat: nie chodzi o to, aby to, co „politycznie poprawne” po prostu jako takie odrzucić lub zwalczać, ale aby je – odnosząc do tego, co „niepoprawne” – unaukowić tak, aby sprostało wymogom nauki. Jeden z niemieckich konserwatystów słusznie nazwał Noltego „pionierem niezależnych badań historycznych” i „obrońcą wolności słowa”, wobec którego Niemcy są zobowiązani do wdzięczności. Zapłacił wysoką cenę za swoje dzieło i swoją niezależność nie tylko w sferze reputacji jako obywatel, ale także w zwykłym prywatnym szczęściu życiowym. Może jednak z satysfakcją i dumą spoglądać wstecz na przebytą drogę intelektualną i znakomitą – pod względem naukowym – twórczość.

*****

Czytałem niedawno maszynopis pracy pewnego młodego autora, poświęconej dyskutowanej, zwłaszcza w XX-leciu międzywojennym, kwestii polskiego rodowodu Fryderyka Nietzschego. O tym, że Nietzsche mógł nie w pełni być Niemcem, świadczą według niego zajadłe filipiki filozofa przeciwko narodowi niemieckiemu. Równie dobrze świadczyć to może o jego stuprocentowej niemieckości. Jakże typowo niemiecka jest bowiem krytyka narodu niemieckiego (krytyka krytyków narodu niemieckiego), jaka wyszła spod pióra Niemca Tomasza Manna w Rozważaniach człowieka niepolitycznego: „niemiecka samokrytyka jest nikczemniejsza, złośliwsza, radykalniejsza, bardziej nienawistna niż samokrytyka jakiegokolwiek innego narodu, jest dojmująco niesprawiedliwym rodzajem sprawiedliwości, niepohamowanym, zimnym, nieczułym dyskredytowaniem własnego kraju”, któremu towarzyszy – cóż by innego – „żarliwe, bezkrytyczne uwielbienie innych krajów”.

*****

Z cyklu hitleriana:

Joschka Goebbels zanotował w dzienniku: „Podarowałem führerowi film z Myszką Miki. Bardzo się cieszył, uszczęśliwił go ten skarb” (cyt za: „Duży Format”, 10 listopada 2011).

„Gdy po dojściu nazistów do władzy doszukano się u Negri rzekomo żydowskiego pochodzenia i minister propagandy III Rzeszy Goebbels zabronił angażowania aktorki do filmów w Berlinie, zakaz ten anulował sam Adolf Hitler. Okazało się, że „führer prywatnie uwielbiał nieme filmy z Polą w roli głównej, a nawet na nich płakał” (Witold Gałązka, „Gazeta Wyborcza” – Katowice, 21.09.2012). Zapewne płakał też, słuchając, jak w filmie Tango Notturno (1937, reż. Fritz Kirchhoff) Pola Negri śpiewa „Tango Notturno” (muzyka Hans-Otto Borgmann, słowa Hans Fritz Beckmann, zob. tutaj):

Ich hab an dich gedacht
Als der Tango Notturno
Zwischen abend und morgen
Aus der Ferne erklang

My, manarchiści, nigdy nie wybaczymy prezesowi NSDAP Adolfowi Hitlerowi, że po zdobyciu władzy nie odbudował w Niemczech monarchii. Przed 1933 rokiem przywódca narodowych socjalistów kokietował kręgi monarchistyczne. Jego patronką i sponsorką była księżna Victoria von Dirksen, która sądziła naiwnie, że wódz będzie dążył do restauracji monarchii. Książę August Wilhelm, syn cesarza, wstąpił nawet do NSDAP i agitował za tą demokratyczną partią, występował na, horrendum, wiecach wyborczych, bo miał cichą nadzieję, że wódz posadzi go na pustym obecnie tronie. Ale wódz nie zamierzał. Gdy tylko poczuł się mocno w siodle, zerwał kontakty z monarchistami, zakazał publikowania pisma „Monarchie”. Wolał sam być „ludowym cesarzem” (Volkskaiser). Ostrzegał też konserwatywnych generałów, żeby sobie wybili z głowy koncepcje monarchistyczne. Po zajęciu Holandii wystawiono wartę honorową wokół posiadłości cesarza, ale chodziło raczej o „obstawienie” monarchy. Kiedy cesarz zmarł w 1941 roku, w Niemczech nie odbyły się żadne żałobne uroczystości. Hitler zachował dziedzictwo socjaldemokracji, która obaliła monarchię w 1918 roku i ustanowiła demokratyczną republikę. Nic dziwnego, wszak to SPD, wprowadzając demokratyczny system partyjny, utorowała mu drogę do władzy.

Joschka Goebbels przechwala się w dzienniku, że to on odwiódł ostatecznie wodza od wszelkich monarchistycznych kombinacji i psioczy na „bandę rojalistycznych kreatur”, jak np. król Włoch, który ministrów Hitlera traktuje niczym pucybutów i parweniuszy. A przecież on, doktor nauk filologicznych na takie poniżające traktowanie nie zasługiwał.

W 1984 toku publicysta, dziennikarz i aforysta Johannes Gross (1932-1999) zanotował: „Opór przeciwko Hitlerowi rośnie z każdym dniem”. Wzywam wszystkich manarchistów, aby wstąpili do antyhitlerowskiego Ruchu Oporu!

O Adolfie Hitlerze wolno dzisiaj mówić wyłącznie źle. Na przykład pewna niemiecka dentystka napisała pracę, w której udowadniała, że kanclerz Rzeszy miał popsute zęby i czuć mu było z ust. Trudno sobie nawet wyobrazić, jakie katusze musieli cierpieć towarzysze partyjni, kiedy w trakcie mów prezesa wionęły na nich smrodliwe wyziewy z jego jamy ustnej. Podobno Hitler był homoseksualistą, impotentem i dziwkarzem, schizofrenikiem i narkomanem, miał nieślubnego syna Siegfrieda, chorował na syfilis, lubił oddawać mocz w usta kobiet, miał jedno jądro i zdeformowanego penisa, bo go kiedyś koza ugryzła etc., etc. Same złe rzeczy. Gdyby tak ktoś powiedział coś pozytywnego o Hitlerze, to byłaby dopiero bomba. Wszak o każdym człowieku, choćby najgorszym, da się powiedzieć coś dobrego. Przypomnijmy więc, że po ukazaniu się Robotnika przedstawiciele partyjnego betonu sugerowali, że Jünger zbliża się do „strefy strzałów w potylicę”. Jeden z nich, niejaki Bouhler, szef kancelarii wodza, tak się poirytował wydaniem Na skałach marmurowych, że w rozmowie z Hitlerem powiedział „trzeba w końcu zabrać się za Jüngera”. Na to Hitler: „Zostawcie wy mi Jüngera w spokoju. Ma wielkie zasługi”. Gdyby nie Hitler, Bouhler i inne narodowosocjalistyczne tępaki na pewno wykończyliby Jüngera. Zatem to Hitlerowi zawdzięczamy Pokój, Promieniowania, Przybliżenia. Narkotyki i upojenie, Heliopolis, Szklane pszczoły, Eumeswil, Księgę piaskowych zegarów, Subtelne łowy, dzienniki i listy. Nikt chyba nie zaprzeczy, że Hitler jako – by tak rzec – mecenas Jüngera, ma wielkie zasługi dla literatury europejskiej.

*****

Przeczytałem gdzieś, że Jego Wysokość Król Karol I oczekujący w celi śmierci na egzekucję z rąk demokratów, wraz z architektem i scenografem Inigo Jonesem opracowywał szczegółowy plan sceny własnej egzekucji. I za to właśnie my, manarchiści, kochamy monarchów, choć nie zawsze jest to łatwa miłość.

*****

Jedną z najbardziej „odjazdowych” grup europejskiej Konserwatywnej Rewolucji byli rexiści Léona Degrelle’a. Każdy chyba przyzna, że naprawdę mieli Rex-appeal. Rzucili hasło w sam raz na nasze czasy: „Elity do władzy!” Wyborne! Albo to o parlamentarzystach: „Te dziadki w swoich parlamentarnych fotelach, pokurczone jak tort morelowy zbyt długo leżący na wystawie cukierni”. Cudowne, po prostu cudowne. Byli politycznymi realistami, wysuwali jedynie skromny postulat przywrócenia granic z 1648 roku i restauracji Królestwa Burgundii. Tego francuscy faszyści nie mogli im darować, czemu trudno się dziwić, bo komu by się podobało zaanektowanie połowy Francji dla Walonów.

Po 1945 r. Degrelle musiał – tak jak w poprzednim okresie komuniści i Żydzi – udać się na polityczną emigrację. Zwycięscy demokraci nie mogąc go dopaść i powiesić, aresztowali jego rodzinę – znana to z okresu okupacji niemieckiej (narodowosocjalistycznej) metoda odpowiedzialności rodzinnej tzw. Sippenhaft.

Warto przypomnieć, Degrelle bardzo stanowczo opowiadał się za zjednoczoną Europą; w mowie wygłoszonej w latach 60. XX wieku żarliwie apelował do młodych Europejczyków: „Młodzież uformuje się w nowe legiony, zespolona w jednej wierze z twórcami nowej społecznej harmonii, w której ponownie rozkwitną moralne siły narodów. Europa odrodzi się, zjednoczona gospodarczo, moralnie, militarnie i politycznie, na fundamencie swojej kultury, łacińskiej cywilizacji, germańskiej woli i słowiańskiej siły narodowej. Europa będzie lepiej uzbrojona, patrzeć będzie jasno i ostro, i tym razem nie da się spętać”. Przydałby się dziś taki żarliwy euroentuzjasta w Parlamencie Europejskim, żeby dać odpór Marinie Le Pen, Farage’owi, Mikkemu i innym rozbijaczom Europy, nie mówiąc już o chadeckich, socjalistycznych i zielonych durniach, w których łapskach, a może raczej w słabowitych rączkach i kurzych móżdżkach, znalazła się wielka i szlachetna idea zjednoczonej Europy (Imperium Europejskiego).

*****

W lutym tego roku odbył się w Kolonii zjazd Partii Wolności (Freiheitspartei). Prezes partii Manuel Peters został nominowany kandydatem partii na stanowiska burmistrza Kolonii w wyborach, które odbędą się we wrześniu tego roku. Kandydat zapowiedział, że jeśli zostanie wybrany burmistrzem, natychmiast ogłosi wystąpienie miasta ze związku federalnego Niemiec. Utworzone zostanie niezależne państwo o nazwie „Großreich Colonia”. Peters przyrzekł, że nowe państwo-miasto z otwartym sercem przyjmie uchodźców, przede wszystkim prześladowanych ze względów politycznych, z pozostałych landów kadłubowej RFN, które cierpią pod terrorem reżimu Merkel & Genossen. Niemieckim secesjonistom przesyłam wyrazy poparcia i solidarności. Niech żyje niepodległa Kolonia! Mam nadzieję, że nasz rząd jako pierwszy uzna nowe państwo i jak najszybciej nawiąże z nim stosunki dyplomatyczne.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.