Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O Oswaldzie Spenglerze, Festung Warschau Elżbiety Janickiej, Männerbundach i SS „spedalonym” przez Michała Witkowskiego

O Oswaldzie Spenglerze, Festung Warschau Elżbiety Janickiej, Männerbundach i SS „spedalonym” przez Michała Witkowskiego

Tomasz Gabiś

Pośród przekładów z dziedziny myśli politycznej i społecznej ukazujących się w naszym kraju niezbyt często trafiają się perły, a jak już się trafiają, to trzeba je z trudem samemu wyłowić, ponieważ redaktorzy czasopism i recenzenci wolą się podniecać (nieczytanymi) bestsellerami Piketty’ego, a nie książkami poważnymi, dającymi narzędzia poznawcze pozwalające zrozumieć świat współczesny. Do tych drugich należą bez wątpienia, wydane przez nieocenioną Aletheię, Lata decyzji Oswalda Spenglera (Oswald Spengler, Lata decyzji. Niemcy a bieg dziejów powszechnych, przeł. Bogdan Baran, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2015).

Frank Lisson, autor książki Oswald Spengler – filozof losu (Oswald Spengler. Philosoph des Schicksals, Verlag Edition Antaios, Schnellroda 2005), pisał, że Spengler doskonale trafiał w nastrój epoki, jaka nastała po upadku dawnych systemów społeczno-politycznych, po zejściu ze sceny historii tradycyjnych elit, po rzeczywistym zmierzchu starego świata, kiedy poczucie pustki i duchowe cierpienie wkradały się, niczym skrycie operujący wrogowie, w dusze milionów. Ludzie chcieli się dowiedzieć, w jakim punkcie się znaleźli i co ich czeka. Zasługa Spenglera polegała na otwarciu perspektywy na nowe krajobrazy polityczne i duchowe, na nadchodzącą nową rzeczywistość. Zakup i dokładne przeczytanie, ba, przestudiowanie jego książki jest – nie bójmy się patosu – intelektualnym obowiązkiem każdego polskiego inteligenta pragnącego je zrozumieć. Kto nie kupi, nie ma się co pokazywać na manarchistycznych salonach. Podobno pewien przywódca partyjny pochwalił ostatnio Kapitał w XXI wieku Piketty’ego; widać biedak nie nadąża za modą: w tym i następnym sezonie ludzie inteligentni i oczytani będę nosić (pod pachą) Lata decyzji. Down with Piketty! Heil Spengler!

*******

Ostatnimi czasy, przy okazji wykonywania pewnej pracy zleconej, musiałem poczytać trochę literatury poświęconej powojennej historii Warszawy, jej odbudowie i przebudowie. Mój stosunek do naszej stolicy jest, delikatnie mówiąc, dość ambiwalentny, zwłaszcza z powodu coraz większej centralizacji kraju, przypominającego coraz bardziej dziecko z wodogłowiem – wątły tułów z wielką warszawską głową. Ten problem pozostawiam jednak na inną okazję, natomiast chciałbym napisać kilka ciepłych słów o książce, którą przeczytałem w ramach zapoznawania się z urbanistyczno-architektonicznymi dziejami Warszawy po 1945 r. Chodzi o wydaną w 2012 r. pracę Elżbiety Janickiej Festung Warschau. Raport z oblężonego miasta (wyd. Krytyki Politycznej), znakomicie skomponowaną pod względem edytorskim, skonstruowaną w sposób tak przemyślany i, nie waham się powiedzieć, artystycznie wyrafinowany, że czyta się ją i ogląda z dużą zarówno intelektualną, jak i estetyczną przyjemnością. Znaleźć w niej można także arcyzabawne epizody jak ten traktujący o nadaniu doktoratu honoris causa marszałkowi Rydzowi-Śmigłemu (jak widać, historia nadawania dhc politykom nie zaczyna się od José Manuela Barrosa):

Inauguracja następnego roku akademickiego miała charakter szczególnie uroczysty. Po nabożeństwie w kościele Świętego Zbawiciela odbył się entuzjastyczny wiec w sprawie przyłączenia Zaolzia. Następnie zaś, w obecności licznie zgromadzonych przedstawicieli władz II RP – w tym ministra spraw zagranicznych, pułkownika Józefa Becka – Józef Zawadzki wręczał doktorat honoris causa Politechniki Warszawskiej „mężowi zasłużonemu / Edwardowi Śmigłemu Rydzowi / Marszałkowi Polski / który buławę wodza naczelnego / w rycerskiej dzierżąc dłoni / siłę armii narodowej rozbudował / i do powrotu wiernego ludu śląskiego / na łono macierzy się przyczyniając / potęgę państw polskiego wzmógł”.

Może gdyby Śmigły Rydz zrobił prawdziwy doktorat ze strategii wojskowej, to we wrześniu ‘39 lepiej byśmy na tym wyszli.

Nie muszę dodawać, że do książki Janickiej, badaczki należącej wszak całym sercem do obozu liberalno-demokratycznego, przeniknęło sporo dość typowych dla tego obozu obsesji, fobii, uprzedzeń, nadinterpretacji, które jednak my manarchiści z wprawą, wyćwiczoną poprzez czytanie tekstów z najróżniejszych ideowych parafii, bez trudu oddzielamy od prawdy jak plewy od ziaren. W warstwie historyczno-politycznej jest tam sporo twierdzeń dyskusyjnych czy wręcz wątpliwych; pasja, z jaką autorka napisała książkę, jest godna uznania, ale czasami ponosi ją polemiczna werwa, do dyskursu wkrada się ton jakiegoś dziecinnego zacietrzewienia, co zawsze irytuje mnie u polskich (warszawskich?) inteligentów, niezależnie od tego, z jakiego obozu polityczno-kulturalnego pochodzą. Także w wywiadach, których badaczka udzielała, widać pewien brak dystansu do opisywanych zjawisk, niepotrzebną zapiekłość, postawę dość typową dla „dekonstruktorów” polskiej tradycji narodowo-patriotycznej, w sposób wręcz emblematyczny reprezentowaną przez Bożenę Keff autorkę, zatytułowanego „Trup, Horror, Ojczyzna”, wstępu do Festung Warschau (zresztą bardzo udanego w warstwie retoryczno-stylistycznej). Książka Janickiej wiele by zyskała w moich oczach, gdyby autorka zrezygnowała z elementów tożsamościowej propagandy własnego obozu, tak nieprzyjemnie zakłócającej tok poważnej intelektualnej refleksji.

*******

Janicka przedstawia Warszawę jako obszar „podbity” przez polską „Pamięć”, jako przestrzeń zapełnioną przez polskie „szczątki”, „ślady” i „ślady śladów”, będące „przedmiotem ożywionej aktywności i szczególnych zabiegów – ośrodkami kumulacji energii symbolicznej wyrażającej się w formule upamiętnienia”. W związku z tym domaga się ona szerszego uwzględnienia „pamięci żydowskiej”, czyli pamięci o tych, którzy żyli w dawnej, nieistniejącej już Warszawie. O dzisiejszej „Festung Warschau” Janicka pisze krytycznie, że jest terenem, na którym rozgrywa się „Samowyobrażenie. Autoreprezentacja. Większościowa. Ze wsparciem instytucjonalnym”. Po czym sama postuluje „samowyobrażenie” i „autoprezentację”, „ze wsparciem instytucjonalnym”, tyle że nie większościową, lecz mniejszościową. Kolejne „szczątki”, „ślady” i „ślady śladów”, tyle że inne niż te dominujące dzisiaj, również mają się stać „przedmiotem ożywionej aktywności i szczególnych zabiegów”. Janicka domaga się, aby, obok istniejących już „ośrodków kumulacji energii symbolicznej wyrażającej się w formule upamiętnienia” powstawały nowe ośrodki, nowe formuły upamiętnienia. Aby uniknąć nieporozumień, dodam, że postulatów Janickiej ani nie krytykuję, ani się nimi nie entuzjazmuję, po prostu z boku i z oddali przyglądam się – okiem prowincjonalnego obserwatora – oddziałom toczącym, niekiedy fascynujący, „bój o Warszawę”.

Polemiczne żądło kieruje Janicka w polsko-patriotyczno-narodowy skansen Warszawy, ale tylko po to, aby jednocześnie zaproponować budowanie, a raczej rozbudowywanie warszawskiego skansenu żydowsko-patriotyczno-narodowego. Jej książka ma być raportem, nie tyle z oblężonego, ile z okupowanego miasta – obecnie trwa okupacja Warszawy przez polską „Pamięć”, czyli przez „Polakopolaków”. Przeciwko polskiej „Pamięci” Janicka mobilizuje żydowską „Pamięć”, wysyła na front „Żydopolaków”, którzy mieliby odbić fragmenty miasta zajęte przez „Polakopolaków”. Wykazuje tu moim zdaniem sporą naiwność. W ostatecznym rozrachunku miasto „okupowane” przez „Pamięć” polskopolską będzie bowiem dodatkowo „okupowane” przez „Pamięć” żydowskopolską – będziemy mieli podwójną „pamięciową” okupację, „Polakopolacy” dogadają się ostatecznie z „Żydopolakami” dla wspólnego interesu. Nie oznacza to, że nie będzie między nimi sporów i walk o podział terytoriów oraz środków przeznaczonych na kultywowanie „Pamięci”, ale wspólny interes będzie silniejszy. Będziemy zatem mieli do czynienia z eskalacją „Pamięci”, z dwiema „Pamięciami” nawzajem się wzmacniającymi i sumującymi. Ostatecznym rezultatem tego procesu będzie Warszawa jako podwójny polsko-żydowski patriotyczny skansen – doprawdy ciekawym, jak Warszawa przetrzyma ten zmasowany napór „Pamięci”.

Przypomina mi się tu uwaga amerykańskiego kulturologa i filmoznawcy Stevena Shaviro, który (w książce Doom Patrols) odnosząc się do opinii Baudrillarda na temat Disneylandu zawartych w jego eseju Ameryka, Ameryka, zauważył, że francuski filozof błędnie rozpoznaje sytuację: my Amerykanie, pisał Shaviro, po prostu żyjemy w Disneylandzie. Warszawiacy będą żyli w Warsaw-Disneyland of Memory. Chyba należą im się wyrazy współczucia.

*******

Niezależnie od wszystkich zastrzeżeń podtrzymuję swoją opinię, że książka Janickiej to bardzo interesujący głos w kakofonii głosów o Warszawie, kakofonii właśnie, bo w przypadku tego dziwnego, pogrążonego w dysharmonii miasta o skomplikowanej, porozrywanej historii, trudno mówić o harmonii w jakimkolwiek wymiarze. Obok własnych refleksji o Warszawie Janicka przytacza ponadto obserwacje i opinie na temat stolicy m.in. varsavianistki Marty Zielińskiej, autorki książki Warszawa – dziwne miasto, oraz Andrzeja Ledera, wyrażone przez tegoż w artykule „Nerwica miejska” („Res Publica Nowa” nr 3, 2008). Wyłania się z nich obraz „dziwnego miejsca nad Wisłą zwanego Warszawą”. Jest to nowa Warszawa, niewiele mająca wspólnego ze starą, tylko miejsce jest stale to samo, ale miasto, które na nim stoi, to już zupełnie inne miasto.

W dzisiejszej „zlepionej z gruzów” Warszawie poruszamy się w nieciągłym, chaotycznym krajobrazie, pośród dekoracji, inscenizacji, imitacji i tandety: „Tandeta budowlana. Tandeta wszechstronna, decydująca o estetyce i o solidności wznoszonych gmachów, a raczej o ich braku”. Tutaj „zerwanie ciągłości i wynikający stąd brak kontekstu powodują, że pojawiające się twory są monstrualne, pokraczne, odpowiadające chaotycznym splotom intencji, jak zbliznowacenia, wyrastające «dzikim mięsem» ponad tkankę” (Andrzej Leder).

Warszawa to „architektoniczny i urbanistyczny koszmar na jawie, który nie daje się przyswoić”; to nie tyle miasto, ile raczej „zawiedziona nadzieja na normalne miasto”, miasto pozbawione „wystarczająco solidnej i niezmiennej podstawy materialnej”, „niezakorzenione we własnej materii”: „miasto na niby”, „miasto wzniesione na ruchomych piaskach”, „miasto nierealne”, gruzowisko nieobecności, fragmentaryczne, tymczasowe, o niepewnym statusie ontologicznym „miasto, które nie istnieje”. Nie tylko przestrzeń jest tu fragmentaryczna, skłębiona, pokawałkowana, chaotyczna, także „czas nie posuwa się normalnie naprzód: to są wstrząsy, paroksyzmy czasu”, warszawski czas jest krzywy, dziurawy i powykręcany.

*******

Na gruncie literackim temat warszawski podjął ostatnio Krzysztof Varga w swojej najnowszej powieści Masakra (Wielka Litera, Warszawa 2015). Jej główny bohater, Stefan Kołtun, alkoholik na głodzie, w upalne popołudnie 1 sierpnia wyrusza z Saskiej Kępy do centrum miasta; przez kilkanaście godzin wędruje po Warszawie niczym Leopold Bloom po Dublinie, wchłaniając w siebie kolejne dawki alkoholu. Jego oczami oglądamy Warszawę. I co widzimy?

Zresztą całe to miasto składało się wyłącznie z enklaw i udzielnych małych księstw, pozbawione serca, które mu wyrwano dziesiątki lat wcześniej, stało się miastem-zombie, niby żywym, ale jednak zupełnie martwym. Martwym, ale wyjątkowo jak na martwe dynamicznym, zamarłym w stagnacji, ale przecież galopującym w niewyobrażalnym pędzie, zabitym, lecz niebywale żywotnym. (…) Warszawa widziana z tej perspektywy sprytnie udawała światowe miasto, choć to wszystko była tylko dekoracja. To miasto było mistrzem w sztuce mimikry, umiało udawać prawdziwą europejską stolicę, atrakcyjne miejsce do inwestowania, wymarzone i doskonałe centrum kultury, sportu, epicentrum nowych możliwości, a zarazem miasto nieugięte, bohaterskie, dumne i szlachetne. Wszystko to było nieprawdą, każde z tych wcieleń było jedynie sprytną przebieranką, a sama Warszawa nie wiedziała do końca, czym jest. Była wszystkim i nie była niczym, była miastem bez właściwości i to była największa jej właściwość, była – jak uważał Stefan – najbardziej wkurwiającym miastem na świecie i była jedynym miastem, w którym mógł mieszkać. (…) dynamiczna prowincjonalna stolica prężnie rozwijającego się prowincjonalnego kraju. (…) No tak, Warszawa za swoje kalectwo dawała się kochać, właśnie za to, że była najbrzydszą dziewczyną w klasie światowych stolic. (…) Warszawa była wielką kobietą, do której chciał się przytulić, wielką wulgarną z monstrualnym biustem, lecz umiał w niej znaleźć czułość. (…) Stare Miasto, ów dziwny pierogowy skansen dla emerytowanych turystów zza zachodniej granicy i polskich prowincjuszy ze wschodu. (…) Coraz więcej było w Warszawie miejsc, które już nie istniały, miejsc-zjaw, duchów dawnych budynków, kin, sklepów. Drugie, alternatywne miasto powstało z wyburzonych kamienic, z zamkniętych kin i teatrów, zlikwidowanych księgarń i zabudowanych podwórek. Niewidzialna wojna obracała wniwecz całe kwartały miasta. (…) Umęczony Stefan, jak koń, który drepcząc wkoło w kieracie, wciąż dochodzi do tego samego miejsca, dolazł znów do Chmielnej. Skręcił w nią i szedł prosto przez tę upadłą w sposób reprezentacyjny ulicę w sercu miasta, które to miasto żadnego serca nie ma: ani serca architektonicznego, ani artystycznego, ani handlowego, ani nawet ludzkiego serca też nie posiada. (…) cała ta prowincjonalna nędza spsiałego centrum Warszawy, tego skrajnego chaosu estetycznego, tego psychodelicznego pierdolnika, który tu panuje, tej barbarzyńskiej brzydoty, która podbiła to miasto, i nie zastanawiam się nawet, dlaczego to miasto jest tak wkurwiające. Ja idę i się zachwycam.

*******

Jeśli przytaczane wyżej diagnozy wystawione Warszawie przez Janicką, Ledera, Zielińską czy Vargę są trafne, to czy nie powinniśmy zapytać, co dzieje się z ludźmi, którzy tam żyją? Jaki wpływ mają na nich „tektoniczne napięcia, pęknięcia, rowy, wypiętrzenia. Wyładowania energetyczne” (Janicka)? Jakie konsekwencje dla ich psychiki ma fakt, że „dziwna warszawska przestrzeń nie sprzyja normalnemu życiu”? Jeśli Warszawa „skazana była na nienormalność, na swoje nieustanne szaleństwo przybierające różne formy i wybierające różne wektory” (Varga), to jakie ma to skutki społeczne? Wszak w stolicy skumulowane jest polskie życie polityczne, państwowe i kulturalne. Tam Oni się wszyscy kłębią na kupie w jednym stołecznym grajdole: posłowie, senatorowie, ministrowie, prezydenci, urzędnicy, publicyści, dziennikarze, pisarze, artyści, naukowcy, aktywiści, redaktorzy etc., etc. Jaki wpływ ma życie w Warszawie na ich dusze i umysły, na sposoby myślenia, zachowania, mówienia. Co się z nimi dzieje w tej „nierzeczywistości”, w tandetnym mieście „bez serca”? Czy dopada ich „nerwica warszawska”? Czy cierpią na zaburzenia percepcji czasu i przestrzeni? Może to w tym, czym jest Warszawa, kryje się jakiś klucz do polskiej polityki i kultury?

*******

W swojej książce Elżbieta Janicka poruszyła wątek, który – rozpropagowany przez masową prasę – wywołał medialną burzę w szklance wody (inaczej: shitstorm)1. Chodzi oczywiście o interpretowanie męskiej przyjaźni dwóch bohaterów Szarych Szeregów, Tadeusza Zawadzkiego „Zośki” i Jan Bytnara „Rudego”, jako związku homoerotycznego. Oczywiście niezbitych dowodów na to nie ma, ale poszlaki, jakie wytropiła Janicka, zdają się na taki charakter tego związku wskazywać. Mnie osobiście ewentualny, nie do końca jasny, homoerotyczny charakter przyjaźni „Zośki” i „Rudego” w najmniejszym stopniu nie zbulwersował, ponieważ w swoim czasie, a było to już grubo ponad 20 lat temu, wyciągnąłem z przepastnych zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu książki znakomitego i, jak się dzisiaj mówi, kontrowersyjnego autora z kręgu niemieckiej Rewolucji Konserwatywnej, urodzonego w 1888 r. w Freiburgu (obecnie Świebodzice, powiat świdnicki), zmarłego w 1955 r. w Berlinie, pisarza politycznego, filozofa i psychoterapeuty Hansa Blühera.

Wśród tych, nieczytanych od wielu dziesięcioleci, książek były także jego analizy młodzieżowego ruchu Wędrowny Ptak (Wandervogel) jako „fenomenu erotycznego” oraz stworzona na tej kanwie „teoria męskiej społeczności” i „związków mężczyzn” (Männerbund): Die Wandervogelbewegung als erotisches Phänomen (Ruch Wędrowny Ptak jako fenomen erotyczny, 1912) oraz Die Rolle der Erotik in der männlichen Gesellschaft (Rola erotyki w męskiej społeczności, 2 tomy, 1917-1919) – zob. fragment książki Blühera Rola erotyki w męskiej społeczności w moim tłumaczeniu.

Lektura prac Blühera przynosi naprawdę spore zyski poznawcze; od wywodów Janickiej odróżnia je nie tylko bogatszy materiał empiryczny, wynikający z osobistego udziału Blühera w ruchu Wandervogel, co pozwoliło mu na prowadzenie „obserwacji uczestniczącej”, ale przede wszystkim to, że widać u niego nieprzeparty pęd ku prawdzie, pasję, aby zrozumieć pewne zjawisko społeczno-psychologiczne we wszystkich jego odcieniach i półtonach i opisać całe, wielce zróżnicowane i skomplikowane, spektrum relacji męsko-męskich, czyli tego, co nazywa męsko-męskim erosem, który nie pokrywa się z pożądaniem seksualnym, ale może się z nim niekiedy przecinać. Natomiast czytając Janicką, odnosi się nieodparte wrażenie, jakby chciała „gejami” z Szarych Szeregów walnąć w „patriotyczną heteronormatywną prawicę”, jakby odczuwała dziecinną radość z tego, że udało jej się wkurzyć „nacjonalistycznych homofobów”, a takie motywacje zawsze obniżają jakość intelektualnej substancji poczynionych ustaleń.

Co powiedziałby Blüher, gdyby mógł zapoznać się z argumentacją i zgromadzonymi przez Janicką poszlakami? Był on obdarzony niezwykle wyczuloną aparaturą poznawczą nakierowaną na dziedzinę relacji męsko-męskich, jego niezwykle wyostrzony w tych sprawach wzrok przenikał przez zasłony i maski, opisywał wiele, nieuchwytnych na pierwszy rzut oka, tego typu głębokich przyjaźni, związków przyjacielsko-miłosnych, fascynacji na granicy zakochania, prawdziwego zakochania, relacji zabarwionych erotycznie i wprost erotycznych. Dlatego sądzę, że przyznałby jej rację2.

*******

W młodości Blüher obracał się raczej kręgach lewicowych, uchodził za wolnomyśliciela, przyjaźnił się m.in. z poetą, lewicowcem i pacyfistą Kurtem Hillerem. Po 1918 r. przeszedł na prawo, został zaprzysięgłym konserwatystą i monarchistą, ponieważ, jak deklarował, zawsze był rewolucjonistą, a w erze demokracji rewolucyjna jest wierność monarsze. Jego znajomy i adwersarz, żydowski teolog i pisarz polityczny Hans-Joachim Schoeps uważał go za „pogańskiego anarchistę” przebranego za luteranina. Innymi słowy, był wcieleniem konserwatywnego rewolucjonisty. Do końca życia pozostał outsiderem. W kręgach konserwatywnych Republiki Weimarskiej traktowano go podejrzliwie ze względu na jego poglądy na fenomen erosa męsko-męskiego. W III Rzeszy przebywał na „wewnętrznej emigracji”, w RFN należał i należy do autorów „wyklętych”, głównie ze względu na poglądy ideowo-polityczne całkowicie wykraczające poza erefenowski konsensus – jego książki kupić dziś można wyłącznie w antykwariatach.

W obecnym klimacie kulturalno-politycznym spojrzenie Blühera na męski homoerotyzm raczej mu pomaga, jak i jego pogląd, iż homoseksualizm nie jest zboczeniem seksualnym, lecz odrębnym obszarem ludzkiej seksualności, na którym występują – identycznie jak w przypadku heteroseksualizmu – rozmaite perwersje. Stąd też w ostatnim dziesięcioleciu pojawiło się nieco prac na jego temat, w większości co prawda ani na milimetr nieodstępujących od współczesnej demokratyczno-liberalno-lewicowej metaideologii, zawsze jednak to coś. Z drugiej strony ten sam klimat wyklucza jego poglądy na temat zasadniczej odmienności płci i kulturotwórczej roli Männerbundów, jak i jego „duchowy antyfeminizm” i intelektualny antyjudaizm.

Blüher uważał, że życie każdego mężczyzny rozdarte jest pomiędzy dwa dążenia: ku rodzinie (ku związkowi z kobietą) i ku innym mężczyznom. Całe życie społeczno-polityczne i kulturalne jest określane przez wahanie pomiędzy rodziną a związkiem mężczyzn. Rodzina jest miejscem spokoju, harmonii, miłości, posiadania i wychowania dzieci, i choć jest ważnym przekaźnikiem kultury, to w najgłębszym sensie nie jest kulturotwórcza. Kulturotwórczy jest Männerbund, gdzie mężczyźni przebywają tylko między sobą. Ów związek występuje we wszystkich znanych społeczeństwach, zarówno prymitywnych, jak i tych znajdujących się na wyższym poziomie cywilizacyjnym. Jest to instytucja, w której skupiają się mężczyźni, aby być bez kobiet i oddawać się rozmaitego typu zajęciom „pozarodzinnym”. Wymienić tu można związki młodych wojowników z dawnych plemion, samurajów (aż do Stowarzyszenia Tarczy Yukio Mishimy), korporacje studenckie, skautów, harcerzy, masonów, Rycerzy Okrągłego Stołu, zakony rycerskie, derwiszów, sycylijską mafię, korporacje studenckie, tajne związki polityczne, Filomatów i Filaretów, kluby piłkarskie, kręglarskie i brydżowe, Drużynę Pierścienia, chłopięcą bandę z Władcy much Goldinga, chłopców z placu Broni etc., etc. To w związkach mężczyzn stale się coś istotnego dzieje, tworzone są wartości kulturalne, idee i rytuały. To związki mężczyzn, a nie rodzina, stoją u podstaw tego, co religijne, kulturalne, państwowe, wojskowe i polityczne. Tylko w Männerbundzie, zdaniem Blühera, mężczyzna może w pełni rozwinąć swoje predyspozycje, talenty i zdolności3.

*******

Jako Männerbund Blüher analizował też masonerię, wyjaśniając – na przykładzie lóż angielskich – skąd się wzięły masońskie symbole typu kielnia i fartuszek. Skąd określenie freemason, słowo zapisane po raz pierwszy w XIV wieku w jednym z londyńskich dokumentów, oznaczające wykwalifikowanego murarza albo kamieniarza, i słowo lodge (loża), oznaczające warsztat budowlańców, a potem grupę wspólnie pracujących kamieniarzy i murarzy. Jak to się stało, że przedmioty i pojęcia związane z tym zawodem urosły do takich gigantycznych rozmiarów i weszły do historii politycznej symboliki? Otóż owe loże, wywodził Blüher, składały się z dwóch grup: jedną stanowili dojrzali, starsi arystokraci, ludzie pióra, artyści, uczeni, jednym słowem ludzie z elity, drugą – młodzi muskularni murarze i kamieniarze. Byli oni nie tylko dobrze zbudowani fizycznie, ale należeli do najbardziej wykształconych cechów, więc intelektualnie, duchowo byli nieco bardziej rozwinięci niż czeladnicy szewscy albo rzeźniccy. Mężczyźni z elity byli ich opiekunami, mentorami, czułymi przyjaciółmi i to oni nadali zwykłym przedmiotom i narzędziom, słowom i pojęciom symboliczne znaczenie. To był ich dar dla młodych przyjaciół lub ukochanych. W imię uczuć, jakimi ich obdarzali, złożyli im hołd, przyjmując nazwę ich zawodu jako swoją, podnosząc kielnie i fartuszki do rangi symboli, stawiając im pomnik trwalszy od spiżu.

*******

O tym, jak silne są więzi tworzące się w Männerbundach, przekonałem się przed laty na zjeździe absolwentów w rocznicę założenia (1845) mojego gimnazjum. Otóż zagadkowy był fakt, że najliczniej stawili się absolwenci z roczników sprzed 1948 roku. Roczniki późniejsze jakby nie odczuwały takiej więzi ani ze szkołą, ani z dawnymi kolegami. Zagadka przestaje być zagadką, gdy uświadomimy sobie, że do roku 1948 roku gimnazjum było gimnazjum męskim, a więc takim, w którym panowała specyficzna atmosfera związku mężczyzn i wytwarzały się bardzo silne więzi, niemożliwe w szkołach mieszanych. Tylko w szkołach męskich powstają grupy, ożywiane duchem wspólnoty i walki, wykraczające poza to, co oferuje człowiekowi tzw. normalny świat.

Taki Männerbund tworzą chłopcy z książki i filmu Stowarzyszenie Umarłych Poetów. Powstaje on w szkole męskiej, stanowiącej rodzaj nadrzędnego Männerbundu – w szkole mieszanej byłoby to bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe. Chłopców inspiruje, będący przedmiotem ich fascynacji, nauczyciel John Keating. Czy można sobie wyobrazić, że dla chłopców takim „mistrzem” i przedmiotem fascynacji mogłaby być nauczycielka? Oczywiście nie można. Na spotkanie stowarzyszenia jeden z jego członków, Charles, przyprowadza dwie dziewczyny Tinę i Glorię, co oznacza faktyczny koniec Männerbundu. Tenże Charles zamieszcza w szkolnej gazetce artykuł o konieczności przyjęcia do szkoły dziewcząt, co zapowiada koniec nadrzędnego Männerbundu, czyli szkoły męskiej. Blüher uważał, że kiedy kobiety wchodzą do takich związków, grupy te ulegają degeneracji, a w końcu rozpadowi. Mężczyźni niewieścieją, a kobiety mężczyźnieją, społeczny ład zaczyna się chwiać.

Upadek instytucji Männerbundu jest, zdaniem Blühera, nieomylnym symptomem dekadencji, kulturowego zmierzchu narodów – przepada twórcze napięcie pomiędzy płciami, chwieje się ład oparty na dwóch filarach – związkach mężczyzn i rodzinie. Dlatego z zanikaniem Männerbundów we współczesnych społeczeństwach sprzężony jest ściśle zarówno kryzys męskości, jak i kobiecości, a także kryzys rodziny i małżeństwa – upadek jednego filaru pociąga za sobą upadek drugiego4.

W dzisiejszych czasach do czynników cywilizacyjno-społecznych osłabiających wszystko, co männerbundowskie, dochodzą czynniki ideologiczne, tzn. chęć wygnania männerbundowskiego ducha ze wszystkich sfer społecznych i wszystkich instytucji, np. ze sportu („udomowienie” kibiców piłki nożnej), z edukacji (tylko szkoły mieszane i feminizacja zawodu nauczyciela) czy też z armii. Jednym z ostatnich bastionów männerbundowskich klimatów były restauracje, knajpy, kluby i puby, w których zbierali się sami faceci, by przy piwie, winie lub wódce, w kłębach tytoniowego dymu, debatować nad ważnymi kwestiami politycznymi i filozoficznymi. Zburzono je pod pretekstem walki z paleniem tytoniu. Dlatego, kiedy powstanie Ruch Wyzwolenia Mężczyzn, zniesienie zakazu palenia tytoniu w knajpach powinno być jego sztandarowym postulatem.

Motywowany ideologicznie atak na istniejące jeszcze relikty Männerbundów i w ogóle na wszelkie przejawy męskiej tożsamości i odrębności ma swoje źródło w przekonaniu, że to przede wszystkim męscy (biali) mężczyźni są nosicielami „zarazków faszyzmu” (feministyczna socjologia uznaje – co oczywiste – Männerbundy za fundament „patriarchatu”). W tym kontekście warto przywołać obserwację, że współcześnie tępi się te bardziej männerbundowskie formy homoseksualizmu, natomiast propaguje homoseksualizm „łagodny”, „miękki”, „zniewieściały”, „tęczowy”, „pasywny”, „ciotowaty”. Kinga Dunin (zob. tutaj) trafnie odczytując strategię Michała Witkowskiego, który na jakiejś gali pokazał się w furażerce z emblematem SS, napisała, że chce on „spedalić” SS. Należy jednak uściślić, że owo „spedalenie”, będące przejawem szerszego dążenia do tego, by „spedalić” myślenie, odczuwanie, działanie, autowizerunek i autoprezentację współczesnych mężczyzn, jest raczej „ciotyzacją”, ponieważ jako instrumentu „spedalenia” nie używa się „faszystoidalnych” form „pedalstwa”, a jedynie „ciotowatych”.

Przypomnijmy, że Witkowski został „oskarżony o szerzenie nazizmu, opisany w poważnej prasie, a wśród niektórych wzbudził głębokie i święte oburzenie”, Wydawnictwo Znak wstrzymało wydanie jego powieści. Prawdziwym powodem tych histerycznych samoobronnych reakcji jest właśnie obawa, że SS może ulec „spedaleniu”. Oburzeni happeningiem Witkowskiego uważają bowiem, że SS jako symbol absolutnego Zła powinno być chronione przed „spedaleniem”. Jeśli o mnie chodzi, nie widzę żadnego powodu, żeby obchodzić się z SS jak ze świętą, czy raczej przeklętą na wieki, relikwią. Chce Witkowski „spedalić SS”, jego sprawa.


1 W książce Janickiej zainteresował mnie jeszcze jeden wątek: związek między niemiecką kampanią propagandową wokół zbrodni katyńskiej a ostateczną likwidacją warszawskiego getta i powstaniem w getcie. Taki związek być może istniał, jednak, jak przypuszczam, całkiem inny niż sądzi Janicka. Ale o tym napiszę może kiedy indziej.

2 Przy okazji polemik wokół interwencji Janickiej w sprawie „Rudego” i „Zośki” Błażej Warkocki powołał się na amerykańską teoretyczkę Eve Sedgwick, która w pracy Between Men (1985) analizowała „męskie pożądanie homospołeczne” (homosocial), czyli „oczywiste pragnienie facetów do bycia z innymi facetami”, zjawisko, o którym Blüher obszernie i wnikliwie pisał 70 lat wcześniej – to mówi coś o współczesnej humanistyce, i to mówi nie najlepiej. Chyba że Sedgwick się na niego powoływała, w co raczej wątpię.

3 Dodajmy tu jeszcze, że ruchy gejowskie, których początki mógł obserwować za życia, Blüher uważał za przeciwieństwo Männerbundów, ponieważ tutaj – inaczej niż Männerbundach – to eros jest przyjętą zasadą organizacyjną i to on wyznacza cele, dążenia i formy działania. Według Blühera takie ruchy są jałowe kulturalnie właśnie z tego powodu, że w ich przypadku eros i sexus całkowicie się pokrywają, a ponadto są na wierzchu, są zbyt oczywiste, zbyt jednoznaczne, nieuwikłane w skomplikowane relacje męsko-męskie w Männerbundach, do których mogą należeć na jednym biegunie mężczyźni zainteresowani w sensie erotycznym wyłącznie kobietami, a na drugim stuprocentowi homoseksualiści. W Männerbundach eros może ulegać sublimacji i napędzać do tworzenia wyższych wartości, w ruchach gejowskich nie ma potrzeby niczego sublimować – dlatego pozostają one na poziomie konsumpcji i zabawy.

4 Rzecz jasna, dziewczęta i kobiety powinny mieć pełną swobodę studiowania na uniwersytetach, ale kobiecych uniwersytetach.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.