Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Grzegorz Sobel: O pierniku Lessinga i innych korzennych wypiekach dawnego Wrocławia

O pierniku Lessinga i innych korzennych wypiekach dawnego Wrocławia

Grzegorz Sobel

Od redakcji Portalu Legitymistycznego: Z przyczyn niezależnych od naszej redakcji nie mogliśmy nagrać zaplanowanego na 28 listopada 2023 roku wystąpienia pana dr. Grzegorza Sobela. Nie chcemy jednak rozczarować miłośników historii Wrocławia, którzy odwiedzają stronę, dlatego w uzgodnieniu z Autorem, znawcą i popularyzatorem śląskiego dziedzictwa kulinarnego, publikujemy wersję pisemną jego wykładu w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego.

Szanowni Państwo,

piernik Lessinga i inne korzenne wypieki w dawnym Wrocławiu to temat tyleż smaczny, ile zarazem mało poznany. Tytułem wstępu kilka uwag historycznych. Współcześnie piperatologom na Dolnym Śląsku bliżej jest w badaniach do form piernikarskich niż do składu samych ciast, którymi je napełniano. A to temat równie ciekawy. Gdy w pierwszej połowie XIX wieku twarde Pfefferkuchen zaczęły nad Odrą powoli wychodzić z mody, wraz z tym procesem były wypierane z użytku formy drewniane. Bogate wcześniej w ornamentykę wypieki ustępowały więc miejsca dużo prostszym kształtom, a co równie ważne – coraz popularniejsze stawały się pierniki miękkie i kruche. Ich popularność wzrastała – rzec można – niemal z każdą ogłaszaną drukiem książką kucharską. Już z końcem stulecia w handlu i w domowych piecach dominowały zasadniczo te ostanie, często z dodatkiem orzechów i migdałów, a nawet faszerowane. W tym miejscu zauważmy jeszcze, iż w ciągu długiego XIX stulecia, którego kres stanowił wybuch pierwszej wojny światowej, tracił na znaczeniu fach piernikarzy. Ich miejsce zajmowali cukiernicy – Konditoren – którzy wdrażając nowe technologie produkcji, eliminowali krótsze czy dłuższe leżakowanie surowego ciasta piernikowego przed pieczeniem, promując pierniki miękkie i kruche, wypiekane w prostych kształtach, co miało związek ze wzrostem zapotrzebowania na korzenne wypieki nie tylko od święta. Oczywiście w kulturze wiejskiej piernikarstwo wykorzystujące tradycyjne metody utrzymywało się dłużej niż w miastach, lecz i tu straciło dawno na znaczeniu, nim w Sarajewie z rąk zamachowca zginął następca tronu habsburskiego arcyksiążę Franciszek Ferdynand.

Wróćmy do tytułowej postaci. Wszak mieliśmy zająć się piernikiem Lessinga. Gdy pojawił się po raz pierwszy w naszym mieście, trwała właśnie nie tylko wojna siedmioletnia – zwana w realiach nadodrzańskiej krainy trzecią wojną śląską (1756–1763) – ale wciąż epoka twardych pierników. Zanim jednak przybliżę okoliczności jego powstania, pozwolą Państwo na krótką dygresję, która pozwoli nam zrozumieć lepiej, jak „rodziły się” i „rodzą” historyczne specjały. Otóż zupełnie niedawno podczas głosowania do parlamentu 15 października wyborcy stali na Jagodnie w kolejce do urn jeszcze w późnych godzinach nocnych. Wieść szybko rozeszła się po mieście, a jedna z pizzerii – Mania Smaku – uznała, że marznącym i strudzonym długim trwaniem przed lokalem wyborcom „należy się” coś na ząb. Już kilka dni później w przestrzeni medialnej usłyszeliśmy o terminie „jagodność” odnoszącym się do obywatelskiej postawy tych ludzi w napiętej wszakże nie tylko wówczas sytuacji politycznej. Efektem tego wydarzenia była pizza pod nazwą „Jagodność”, którą stworzyli właściciele Manii Smaku. Wprawdzie nie jest ona obecnie dostępna, ale zapewne nie raz jeszcze zagości w ich ofercie, wszak uzyskała niewątpliwie status klasyka. I na długo pozostanie specjałem historycznym w naszej pamięci. Czy piernik Lessinga ma coś wspólnego z tą historią? Po części tak! A ich wspólnym mianownikiem jest przypadek. O ile jednak pizza „Jagodność” powstała z odruchu solidaryzmu, o tyle nie powiemy tego o naszym głównym bohaterze, gdyż tu rządziła chęć odwetu, by nie powiedzieć: słodkiej zemsty.

A co ma z tym wspólnego tytułowy Gotthold Ephraim Lessing (1729–1781) – czołowa postać niemieckiego oświecenia, dramaturg, krytyk i teoretyk literatury, zapalony bibliofil i reformator teatru niemieckiego? Co zadecydowało o tym, iż jego osoba firmowała najsławniejszy piernik Wrocławia – przez blisko stulecie symbol tutejszego jarmarku bożonarodzeniowego? Nim opowiem Państwu o tym, chciałbym wspomnieć w tym miejscu, że współcześnie – nie dalej jak dwa lata temu – piernik Lessinga powstał z popiołów dzięki takim zapaleńcom jak ja, a mam tu na myśli obecnych na sali Anię i Jacka prowadzących rodzinną manufakturę Pierniki Wrocławskie. To wspaniała historia, warta przywołania, ale o tym w dalszej części – teraz Lessing.

Wybuch wojny siedmioletniej zastał go w Amsterdamie podczas podróży naukowej. Wieści o początkowych zwycięstwach króla Fryderyka II i późniejszych porażkach wywołały w nim potrzebę powrotu do Berlina i oddania się tu działalności w duchu patriotycznym. Jej przejawem była między innymi wzmożona aktywność wydawnicza i pisarska, a także angażowanie się w publiczne debaty polityczne w kręgach literackich. Jednak po trzech latach jego sytuacja życiowa uległa zmianie – wpadł w depresję i załamanie po śmierci jednego z najbliższych przyjaciół, poróżnił się z wieloma towarzyszami, utracił nie tylko źródła utrzymania, lecz także siły twórcze. 7 listopada 1761 roku bez zapowiedzi, nie żegnając się z nikim, opuścił stolicę Prus i udał się do Wrocławia, gdzie podjął stanowisko sekretarza gen. Friedricha Bogislava von Tauentziena (1710–1791), wsławionego obroną twierdzy wrocławskiej w 1759 roku na Wygonie Świdnickim, gdy odparł atak wojsk austriackich pod dowództwem marsz. Gideona von Laudona. Posadę tę polecił mu król Fryderyk II, z którym w latach wojny był w bardzo bliskich kontaktach, często korespondując.

Po przybyciu do Wrocławia stanął życiowo na nogi – nigdy wcześniej tak dobrze nie zarabiał. A pracy miał bardzo dużo. Naszej uwadze umyka bowiem fakt, że wojna w tamtych czasach to nie tylko tysiące żołnierzy, przemarsze kolumn piechurów, oddziały kawalerii, oddziały artylerii, codzienne capstrzyki, narady sztabowe, wozy amunicji, tony obroku dla koni, krew na szańcach i w pierwszych szeregach, lecz także olbrzymia ilość papierów. Nawet jeśli militarnie nic się nie działo. Lessing tonął więc w niezliczonych dokumentach i uczestniczył w przeciągających się dysputach przy stole z mapami. Miał jednak też szczęście – od przybycia do Wrocławia po kres wojny zakończonej pokojem w Hubertusburgu 15 lutego 1763 roku Śląsk nie był już dynamiczną areną działań wojennych, nie licząc bitwy pod Burkatowem, która rozegrała się 21 lipca 1762 roku.

Lessing pokochał stolicę Śląska, w której nigdy wcześniej nie był. Wprawdzie zajęło mu kilka miesięcy znalezienie się w nowej rzeczywistości i wyrobienie sobie kontaktów, niemniej już po jakimś czasie tracił zainteresowanie długą wieczorną lekturą – choć kupował we Wrocławiu książki na potęgę – ponieważ coraz bardziej zajmowały go uroki życia nocnego. A wszystko przez coraz liczniejsze grono oficerów, z którymi zawierał znajomości, a często też głębsze przyjaźnie. I nie spostrzegłszy się zawczasu, nim doszło do wspomnianej przed chwilą bitwy, wracał do domu coraz częściej w godzinach porannych. Zwykle usatysfakcjonowany przygodną miłością, lecz z reguły poirytowany kolejną porażką w grze w karty i utratą wagi w swoim portfelu.

Jego nocne eskapady i wczesnoporanne powroty szybko wprawiły w irytację gospodarza domu przy ul. Świdnickiej, u którego wynajmował pokoje. A był nim nieznany nam z nazwiska piernikarz. Gdy pukał do drzwi, domownicy zwykle jeszcze spali. Nie podobało się to głowie rodziny, a jeszcze bardziej często głęboki stan po spożyciu oświeceniowego celebryty. Nie raz się kłócili, a piernikarz wytykał Lessingowi, że za często zmienia w swoim życiu noc w dzień, a jego późne powroty burzą spokój domowników. Podczas licznych sprzeczek nie raz wyrzucał go już z domu, ale… cóż mógł poradzić, gdy sławny lokator zamykał mu usta dodatkowymi srebrniakami. Zresztą sekretarz gen. von Tauentziena nie zamierzał się wyprowadzać, nawet jeśli czasem słyszał od gospodarza kilka uszczypliwych słów za dużo. Płacił mu dobrze za pokój, nadto podobały mu się jego córki u kresu nastoletniości, które uczył od czasu do czasu języków obcych i którym opowiadał o teatrze, literaturze czy sztuce. Słowem, żyło mu się dobrze przy Świdnickiej. Lecz – jak mawiamy często z przekąsem – miarka w końcu się przebrała. Piernikarz postanowił poszukać niewybrednego rewanżu, jak wspomniałem wcześniej: słodkiej zemsty. Jak postanowił, tak zrobił.

Gdy zbliżał się jarmark bożonarodzeniowy 1762 roku, był już przygotowany, niemal jak obrońcy twierdzy na szańcach… Z tej okazji jak co roku wypiekł setki serc i nie mniej piernikowych ludzików wpisanych od dawna w tradycję wrocławskiego piernikarstwa. Jak co roku dzierżawił też podczas jarmarku jedną z bud na rynku, gdzie sprzedawał swoje wyroby. Pośród owych ludzików pojawiła się niespodziewanie nowa postać – sekretarz gen. von Tauentziena. Piernikowy Lessing był dość dużym ludzikiem z lekko zniekształconymi kończynami, garbaty, przyodziany w wąskie spodnie i przykrótki kubraczek. Postać miała boczny profil. To jednak nie wszystko! Piernikarz wykorzystał tradycję wypisywania sentencji na piernikowych sercach i przelał na korzennego Lessinga, co mu na sercu leżało:

To jest Pan Lessing, który uwielbia grać i pić,

Przy tym zapomina, że inni chcą w spokoju żyć.

Jak głosi legenda, pierniki Lessinga szły w kolejnych latach lepiej niż świeże bułeczki, a w domu piernikarza zapanował wreszcie upragniony spokój. Owa historia związana z Lessingiem i odwetem wrocławskiego piernikarza za jego nieakceptowane zwyczaje była w XIX wieku przytaczana niemal przez wszystkich biografów oświeceniowego celebryty, a także w niezliczonej liczbie publikacji poświęconych tematyce związanej z Wrocławiem oraz kulturą i sztuką niemiecką.

A teraz słów kilka o powstaniu z popiołów piernika Lessinga. Niespełna dwa lata temu wiedziony chwilowym zapałem przywrócenia naszemu miastu czegoś więcej niż tylko kolejnych odkrywanych historii ogłaszanych słowem drukowanym – co odbyło się po ukończeniu książki o dziejach jarmarku bożonarodzeniowego w dawnym Wrocławiu i poszukiwaniu wydawcy – siadłem raz z ołówkiem w ręku nad kartką i wyrysowałem postać przygarbioną, w kapeluszu, z przykrótkim wierzchnim okryciem, zarysowując ledwie kształtem liche obuwie. Wypisz wymaluj – karykatura Lessinga z 1762 roku! Wyciąłem ją i położyłem następnego dnia na pierwszym lepszym rozwałkowanym cieście piernikowym. Pociągnąłem ostrze noża wzdłuż konturów – rzeklibyśmy – tego „negatywu” i wskrzeszenie najsławniejszego piernika nad Odrą zmaterializowało się wreszcie. Po wyciągnięciu z pieca lessingi trafiły pod kolorowe lukry wyciskane z tubek i… Nasz bohater rozejrzał się po Wrocławiu wyekspediowany przeze mnie postem na Facebooku. No i masz, nie minął nawet dzień jeden, a odezwał się do mnie mój ukochany obecnie piernikarz, siedzący tu wraz z żoną na sali. Dziś mogę powiedzieć, że ten pierwszy lessing był dla Jacka jak przynęta rzucona na głęboką wodę. Nic mi nie mówiąc o swoich zamiarach, zabrał się do przywrócenia naszego bohatera miastu. Nie minęły trzy tygodnie, a on sprezentował mi wycinarkę w kształcie negatywu. Pomyślałem wówczas – oho! ten gościu bierze się na poważnie za historię zapisaną w korzennych wypiekach. I tak też się stało. Proszę spojrzeć tylko na najnowszy „sprzęt” w pracowni Ani i Jacka. I efekty pracy. Dalsza historia pisała się już wyłącznie ich zaangażowaniem i twórczą ciężką pracą – przy moim wszakże duchowym wsparciu – o czym zapewne będą mieli okazję w przyszłości sami nam o tym tutaj opowiedzieć. Zdaje się, że wie coś na ten temat więcej Piotrek Szukiel…

Historia wrocławskich pierników nie kończy się oczywiście na Lessingu. Choć ten był najsławniejszy i przypadła mu w udziale, jak już wspomniałem, rola gwiazdy na wrocławskim jarmarku bożonarodzeniowym. Źródła, do których dotarłem, mówią nam, że z początkiem drugiej połowy XIX wieku jego sława zaczęła szybko przemijać. A dekadę później był już nieobecny w budach jarmarku. Nie popadł jednak w zupełne zapomnienie, ponieważ wciąż żył we wspomnieniach, artykułach prasowych, a zwłaszcza piśmiennictwie historycznym o Wrocławiu. Gdy w 1920 roku dawny Kindelmarkt zagościł na pl. Nowy Targ u stóp Neptuna, po ponad dekadzie, bo w 1934 roku, a więc z początkiem rządów narodowych socjalistów w Niemczech, piernik pojawił się raz jeden jeszcze w ofercie jarmarku, by wraz z kolejnym rokiem ponownie przeminąć.

W czasach dawnych, a więc przed z górą dwoma i więcej stuleciami, Wrocław nie był szczególnie znanym ośrodkiem form piernikarskich i choć wprawdzie nie zasłynął z ich wyrobu, to jednak jedna z nich zapisała się na dłużej w dziejach naszego miasta i przetrwała niemal do współczesności. A mam tu na myśli piernik nazywany Jungfernkorb lub Jungfrau, czyli młoda kobieta przedstawiona en face w okryciu aż po kostki, z długimi warkoczem i rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Nie są znane rodowód i znaczenie jej postaci. Wiadomo jedynie, że na przełomie XVII i XVIII wieku odgrywała bliżej nieokreśloną rolę w zwyczajach stołu w rodzinach mieszczańskich, kończąc niekiedy uroczyste obiady. Wiadomo też, że ciasto do jej wyrobu przyprawiano cynamonem, sokiem z cytryny, a nawet ciemnym piwem. Dodawano też drobno tłuczone migdały oraz kandyzowane skórki owoców. Skład ciasta wskazuje tak na wysoki kunszt ówczesnych piernikarzy, jak przede wszystkim na powszechność używanych do wypieku produktów. Oczywiście wszystko miało swoją cenę, a zatem sam wyrób docierał jedynie do tych, których było na takie pierniczki stać. Niestety nie mamy zdjęcia ukazującego tę formę piernikarską z mojej winy – przyznaję, czytając lata temu artykuł o kilku śląskich formach, nie zapisałem jego adresu bibliograficznego…

Jak już wspomniałem, pierwsza połowa XIX wieku przyniosła nie tylko we wrocławskim piernikarstwie zasadniczą zmianę, a więc promocję pierników miękkich. Ów proces był dość długi, gdyż trwał dobrych kilka dekad, a „postęp” wiązał się z wprowadzaniem różnego rodzaju spulchniaczy. A pośród nich choćby takiego – bardzo popularnego i dość drogiego – jak mączka uzyskiwana z poroża jeleniowatych. Wiem! Trudno to sobie dziś wyobrazić. Zaobserwowano jednakże, iż substancje zawierające wapń wpływają korzystnie na kruchość wypieków, a mówimy o czasach, gdy proszek do pieczenia nie był jeszcze znany. Praktycznie jeszcze na początku XIX wieku pierniki nie posiadały we Wrocławiu statusu wypieku, który można było kupić na co dzień. Co najmniej od przełomu XVI i XVII wieku były w stolicy Śląska tradycyjnym specjałem bożonarodzeniowym oferowanym w budach przedświątecznego jarmarku, którego początki w naszym mieście sięgają 1566 roku. Po przejęciu władzy na Śląsku przez Prusy – co stało się w 1741 roku – w ofercie bud jarmarcznych pojawiły się serca piernikowe, które z czasem stały się dla wrocławian niemal obowiązkowym świątecznym zakupem. Małe, duże, z lukrem i bez, a najlepiej z jakąś sentencją – mawiano bez przesady, że podczas Kindelmarktu sprzedawcy pierników zarabiali krocie. Posiadamy informację z lat 30. XIX wieku mówiącą o ponad 20 budach z piernikami na jarmarku, z początkiem 1857 roku zaś „Breslauer Zeitung” donosiła na swoich łamach o ponad 29 000 talarów utargowanych podczas ostatniego jarmarku przez ich sprzedawców.

Zasadniczo handlujący na jarmarku bożonarodzeniowym kupcy mogli oferować wyroby pochodzące wyłącznie z wrocławskich zakładów rzemieślniczych. Mało znany jest natomiast fakt, iż z końcem listopada był organizowany we Wrocławiu jarmark św. Elżbiety, na którym handlowali kupcy i rzemieślnicy z całego Śląska. Wówczas to wrocławianie mogli kupić różne śląskie pierniki z bardzkimi na czele, które cieszyły się w mieście dużym uznaniem. Z 1790 roku pochodzi informacja, iż pewien piernikarz z Barda Śląskiego skierował do wrocławskiego magistratu prośbę o sprzedaż swoich korzennych wypieków podczas jarmarku bożonarodzeniowego, która została oczywiście odrzucona. Trzy dekady później władze miasta nie były już tak restrykcyjne i pierniki z innych miast zaczęły pojawiać się w ofercie bud. Po epoce wojen napoleońskich dużą popularnością zaczął cieszyć się w nadodrzańskiej stolicy piernik zwany brukiem śląskim (Schlesische Pflastersteine). Jak nietrudno się domyślić, swoją nazwę zawdzięczał podobieństwu do kostki brukowej, lecz nie tyle w samym rozmiarze czy nawet kształcie, ile w sposobie układania pierniczków na blasze. Był to pierwszy korzenny wypiek, który wszedł nie tylko we Wrocławiu do stałej sprzedaży, jako odpowiedź na wzrastające zapotrzebowanie na tanią aromatyczną łakoć oferowaną na sztuki. Zresztą w krajach niemieckich niemal każde duże miasto miało swój słodki bruk, by wspomnieć tylko bruk berliński czy gdański. W połowie XIX wieku znany był też bruk świdnicki, który w odróżnieniu od śląskiego był lukrowany. Jako że z pasją podchodzę do dawnych wrocławskich czy śląskich „artefaktów” kulinarnych, raz jeden zdarzyło mi się przygotować bruk świdnicki w autorskiej interpretacji, co poczyniłem tym chętniej, że jestem świdniczaninem z urodzenia. O moim rodzinnym mieście będzie jeszcze mowa.

Mniej więcej w tym samym czasie co bruk śląski przeniknął do Wrocławia piernik nazywany Schlesische Bauernbissen – co możemy przetłumaczyć dosłownie: śląski kęs chłopski/śląska łakoć chłopska. Ów wypiek wywodzi się oczywiście z kultury wiejskiej, jest dużo starszy od bruku, a do wybuchu pierwszej wojny światowej zaliczał się do tradycyjnych wypieków Wrocławia. Później oczywiście też, przy czym nie był już tak powszechnie dostępny i obecny, jak wcześniej. W tym miejscu – pozwolą Państwo – pokuszę się o pewną interpretację. Otóż zarówno ów bruk śląski, jak i Schlesische Bauernbissen to pierniki wypiekane bez tłuszczu na maślance. Różnią się kształtem, ale i w jednym, i w drugim przypadku jako aromatyczną przyprawę dodaje się do ciasta koper włoski. Są więc zasadniczo bliźniacze. W mojej ocenie, w dobie upowszechniania się prostych pierników jako codziennej, powszechnie dostępnej słodkiej przekąski, kultura miejska Wrocławia – podobnie jak w przypadku wielu innych dużych miast – odrzuciła nazewnictwem wypieku jej „wiejski” rodowód, podkreślając zaś kształtem i mianem jego miejską tożsamość. Przenikanie wiejskiej kultury kulinarnej do miast nie jest czymś wyjątkowym i wyłącznie „śląskim” fenomenem. Wystarczy, że wspomnimy pizzę. A w dawnych realiach Wrocławia choćby takie wydarzenie jak świniobicie i towarzyszącą mu tradycyjną bułczankę na podrobach do piwa, a zwłaszcza czegoś mocniejszego. Otóż ten wiejski wtręt był obecny w gastronomii naszego miasta nieprzerwanie do wybuchu pierwszej wojny światowej w ramach świętowania odpustu – kirmesu. W latach po niej kultura związana ze świniobiciem nie tyle zanikła, ile przybrała w terminologii gastronomicznej miano specjałów „domowych” – Hauskost.

Powróćmy do pierników! W kulturze kulinarnej Śląska pierniki wypiekano nie tylko na święta Bożego Narodzenia, ale nawet na Wielki Czwartek. Mało znane pierniki wielkoczwartkowe (Gründonnerstag-Pfefferkuchen) nie były szczególnie popularne we Wrocławiu, ale warto przypomnieć, iż stawiano budy jarmarczne w naszym mieście także na Niedzielę Palmową. I wówczas oferowano owe pierniczki. Niestety, nic bliżej o nich nie wiadomo. Być może były spokrewnione z cieplickimi ciasteczkami maślanymi (Warmbrunner Gebäck), oferowanymi u podnóży Karkonoszy przez wielu piekarzy w tę samą niedzielę.

Początek drugiej połowy XIX wieku i kolejne dwie, trzy dekady to czas pewnego rodzaju piernikowej „globalizacji” w realiach Wrocławia i większości miast Śląska. Pozwoliłem sobie nazwać tak owo nietypowe i dotąd niedostrzegane zjawisko z tej przyczyny, iż kilka marek korzennych wypieków stało się wówczas standardem dobrego smaku w porze świąt Bożego Narodzenia. I nie tylko w nadodrzańskiej krainie! A mowa tu o piernikach norymberskich, acheńskich i bazylejskich. W tych latach owo trio zaczęło pojawiać się w czasie adwentu w ofercie niemal wszystkich wrocławskich cukierni, a całkiem nierzadko obok nich były polecane także toruńskie katarzynki, jako wypiek – rzeklibyśmy – „markowy”. Do tej pory nie zgłębiałem zagadnienia, co zadecydowało o tym, iż owe sławy nie tylko niemieckiego piernikarstwa stały się w tym czasie symbolem dobrych pierników. Nie odpowiem więc Państwu na to pytanie, lecz faktem jest, że gdy zaczęły być polecane, to zwykle razem. Jednym słowem – piernikowe trio. Być może – jeśli miałbym spróbować wyjaśnić ów fenomen – ich popularność miała związek z procesem standaryzowania się kuchni mieszczańskiej, a więc kształtowaniem się kulinarnego zasobu tej grupy społecznej w Niemczech, której tożsamość kulturowa znajdowała odzwierciedlenie również przy stole. Ów proces i zjawisko kulturowe trwały nieprzerwanie niemal przez cały XIX wiek, uzyskując swoją ustaloną kulinarną normę w realiach stolicy Śląska na przełomie XIX i XX wieku.

Efektem tegoż procesu, którego skutkiem zapanowała nad Odrą moda na markowe pierniki „niemieckie”, był spadek znaczenia na wrocławskim rynku innych korzennych wypieków, tak miejscowych, jak i śląskich. Zwłaszcza w ofercie cukierników. Historia jednak rządzi się swoimi prawami. Z reguły nieprzewidywalnymi. Nieoczekiwanymi, a z drugiej strony pisanymi to siłą miejscowej tradycji, to znowuż potrzebą chwili, powodowaną choćby wydarzeniami rangi państwowej.

Przykładem siły tradycji są nyskie pierniczki zwane Neisser Konfekt, wypiekane dawniej w cukierni rodziny Springerów. Jej nestor Franz Springer miał je opracować około 1820 roku. Ich unikalność wynikała z faktu, iż do ciasta dodawano wypiekany wcześniej mielony piernik, co nadawało im wyjątkowej kruchości. Przez dłuższy czas Neisser Konfekt nie były szerzej znane, ale już w latach 60. XIX wieku zagościły na stałe w ofercie wielu cukierni wrocławskich, stając się symbolem śląskiego piernikarstwa. Zresztą rodzina Springerów dbała o promocję swoich wypieków. W 1895 roku uzyskała patent chroniący prawnie używany od kilku lat znak towarowy skoczka szachowego, nawiązujący do znaczenia nazwiska. Odtąd skoczek na szachownicy z wyeksponowaną głową konia otoczony wieńcem, nad którym latają pszczoły (symbolizujące używany do wypieku miód), z umieszczonymi na dolnej tarczy inicjałami „FS”, wszedł do zasobu śląskich produktów znanych szerzej w całych Niemczech. W 1896 roku Springerowie otworzyli nawet sklep firmowy w Berlinie. Do czasu ogłoszenia patentu wielu wrocławskich cukierników wypiekało Neisser Konfekt, lecz potem w ich ofercie można było znaleźć wyłącznie oryginalne „springery”.

Z kolei może nie tak sławna bomba legnicka (Liegnitzer Bombe) jest przykładem specjału, który powstał z potrzeby chwili. Otóż w 1875 roku zawitał do miasta Akademii Rycerskiej cesarz Wilhelm I. W toku przygotowań do przyjęcia tak szacownego gościa władze miasta uświadomiły sobie, iż znana z kiszonych ogórków i kiszonej kapusty Legnica nie ma specjału, którym mogłaby obdarować godnie monarchę. Używając współczesnych pojęć, powiedzielibyśmy – zapanowała „nerwówka” w szeregach legnickich włodarzy. Wieść się rozeszła, a z pomocą przyszli bracia Müllerowie, cenieni tutejsi cukiernicy. Owocem ich twórczej kreacji była wspomniana bomba legnicka, a więc pierniczek w czekoladzie. W Liegnitzer Bombe ukryte są dwie ciekawostki historyczne. Otóż sama bomba w nazwie nawiązywała do pruskiego militaryzmu, była symbolem zwycięstwa Prus nad Francją w niedawnej wojnie, a zatem wpisywała się w ducha i mentalność cesarza. Druga ciekawostka jest bardziej interesująca. Dziś moglibyśmy powiedzieć: zwykły pierniczek w czekoladzie. A jednak musimy pamiętać, iż były to pierwsze pierniczki w czekoladzie w niemieckim i europejskim cukiernictwie, które weszły do oferty cukierniczej. W tym czasie firma braci Stollwerk postawiła na rozwój technologiczny i zaczęła produkować czekoladę, która nadawała się także do użycia jako polewa po rozpuszczeniu w małej ilości wrzącej wody. Wcześniej cukiernicy nie dysponowali tak łatwą w użyciu polewą, a zatem wyroby tak przyozdabiane pojawiały się dość rzadko. W 1886 roku bomby legnickie – ekspansja legnickiego specjału po nadodrzańskiej krainie rozpoczęła się dwa lata wcześniej od Głogowa – znalazły się po raz pierwszy we Wrocławiu w cukierni Carla Mickscha przy ul. Oławskiej. Początkowo ten jeden z najsławniejszych w późniejszym czasie wrocławskich cukierników niczym szczególnym nie wyróżniał się w słodkiej branży całego miasta, działając tu od 1872 roku. Dopiero specjalizacja w korzennych wypiekach pozwoliła mu na odniesienie ogromnego sukcesu i wyrobienie sobie marki, w czym niemałą rolę odegrały bomby legnickie. Spadkobiercy Carla Mickscha działają po dziś dzień w Monachium, oferując wciąż Liegnitzer Bombe jako specjał śląski. Wywołani tu dziś nasi piernikarze mają je także w swojej ofercie.

Szanowni Państwo, kończąc, wspomnę jeszcze o jednym pierniczku Bolkobissen ze Świdnicy. Może niezwiązanym szczególnie z Wrocławiem, a to z tej przyczyny, iż powstał dopiero w 1927 roku w zakładzie producenta czekolady Maxa Pannwitza. Jednak warto tu o nim wspomnieć z dwóch powodów. Po pierwsze jest to ostatni piernik śląski, który zaistniał przed 1945 rokiem i pojawił się w handlu na większą skalę. Nadto jest często wymieniany w powojennym piśmiennictwie podejmującym temat śląskich kulinariów. Po drugie jego twórca odwołał się do tradycji Bauernbissen, udoskonalając jego kreację. Piernik ów jest wypiekany w formie małych kostek z mąki żytniej i pszennej pół na pół, na maślance z dodatkiem kopru włoskiego. Po wystudzeniu pierniczki oblewamy białą i ciemną czekoladą. Pannwitz sprzedawał je w opakowaniach po sześć sztuk, układając kolory przemiennie w dwóch rzędach.

Dziękuję za uwagę.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.