Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O Ryszardzie Kuklińskim i Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, która bywała Polską
Przyjechałem z policją, jestem więźniem, jestem zdrajcą ojczyzny, wie Pani?
(Knut Hamsun do pielęgniarki po przywiezieniu do kliniki psychiatrycznej)
Od wielu już lat trwają, ożywione ponownie filmem Władysława Pasikowskiego Jack Strong, dyskusje, kim był Ryszard Kukliński – „patriotą” czy „zdrajcą”. Polemiści zwykle nie wysilają się nawet na rozróżnienie pomiędzy „zdradą stanu” a „zdradą ojczyzny”. Kukliński jako oficer Ludowego Wojska Polskiego, który wystąpił przeciwko ówczesnym, legalnym władzom państwowym, był, co oczywiste, „zdrajcą stanu”, ponieważ przekazywał informacje państwu będącemu wówczas wrogiem Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Nie znaczy to bynajmniej, że był „zdrajcą ojczyzny”, ponieważ zdrajcą ojczyzny jest ten, kto ma intencję szkodzenia swojemu krajowi. Tymczasem Kukliński sam deklarował – i nie mamy powodu, by mu nie wierzyć – że wszystko, co czynił, czynił z głębokiego, szczerego przekonania, iż działa dla dobra Polski i narodu polskiego. Nie został pozyskany przez wywiad amerykański szantażem, nie brał pieniędzy od państwa, z którym współpracował, a które w jego oczach nie było państwem wrogim, ale de facto sojuszniczym, ponieważ chciało dla Polski niepodległości, wolności i demokracji. Jego pobudki były więc czysto idealistyczne i wynikały z własnej, samodzielnej oceny rzeczywistości politycznej.
Nadmieńmy tutaj, że o „zdradzie stanu” można mówić także wtedy, kiedy oficer – uznając, że rząd jest nieszczęściem dla narodu i prowadzi kraj do zguby – dąży do usunięcia go na drodze zamachu stanu, puczu lub innej formy politycznego buntu. Różnica polega na tym, że używa tych sił i środków, które ma do dyspozycji wewnątrz własnego kraju, nie zwracając się o pomoc do innego państwa, ani nie stając się jego szpiegiem. Dlatego sprawa byłaby o wiele bardziej czysta, gdyby Kukliński, zamiast wdawać się – z patriotycznych pobudek, w co nie wątpimy – w szpiegowską robotę na rzecz USA, stanął na czele puczu wojskowego, mającego obalić rządy „Płatnych Zdrajców Pachołków Rosji” i ustanowić w Warszawie rządy pułkowników. Potem zapewne pucz zostałby stłumiony, a Kukliński rozstrzelany jako „zdrajca” przez „Płatnych Zdrajców Pachołków Rosji”, dzięki czemu po 1989 r. stałby się nieskazitelnym bohaterem szkolnych czytanek. Czy jednak rzeczywiście byłby „bohaterem bez skazy”? Wprawdzie, jak przed laty stwierdził Jacek Szymanderski, Kukliński „nie zdradził polskiej armii, lecz polskojęzyczną formację imperialnej armii sowieckiej”, nie zdradził Polski, lecz sowiecki imperializm, to przecież wcześniej był lojalnym oficerem tejże „polskojęzycznej formacji”, a tym samym wspierał „sowiecki imperializm”. Zanim „zdradził PRL, by chronić naród” (Radosław Sikorski), służył PRL-owi; zatem przez 25 lat był takim samym „płatnym zdrajcą, pachołkiem Rosji” jak generał Jaruzelski i jego towarzysze. Za dobrą służbą otrzymał wiele odznaczeń wojskowych i państwowych (Medal 10-lecia Polski Ludowej, Brązowy Medal „Siły Zbrojne w Służbie Ojczyzny”, Srebrny Medal „Siły Zbrojne w Służbie Ojczyzny”, Brązowy Medal „Za zasługi dla obronności kraju”, Srebrny Medal „Za zasługi dla obronności kraju”, Złoty Medal „Za zasługi dla obronności kraju”, Srebrny Krzyż Zasługi, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski). Był – jak można wnioskować na podstawie przebiegu jego kariery – oficerem bardzo wysoko cenionym przez przełożonych.
Z drugiej jednak strony trzeba mieć na uwadze to, że gdyby nie „zdradził ojczyzny”, robiąc karierę w „polskojęzycznej formacji imperialnej armii sowieckiej”, to nie doszedłby do stanowiska zastępcy szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego, co znacznie zwiększyło promień jego działania – trudno wszak zorganizować pucz lub przekazywać cenne informacje wywiadowi amerykańskiemu, będąc zwykłym kapralem. Musiał przez wiele lat być „płatnym zdrajcą pachołkiem Rosji”, żeby móc ratować ojczyznę, podejmując współpracę z amerykańskim wywiadem, czyli „zdradzając” „Płatnych Zdrajców Pachołków Rosji”.
Kiedy zdarzy mi się coś czytać lub słuchać na temat Kuklińskiego, na myśl przychodzi mi zawsze, wielce interesująca książka niemieckiej autorki Margaret Boveri (1900-1975) Zdrada w XX stuleciu (Der Verrat im XX. Jahrhundert). Wydana najpierw w czterech częściach w latach 1956-1960, a potem w jednym tomie w 1976 r. (z tego wydania korzystałem), zawiera studia przypadków „zdrady” i portrety „zdrajców”, będąc rodzajem fenomenologii „zdrady politycznej”, która, co oczywiste, nie obejmuje zdrady płatnych lub pozyskanych szantażem szpiegów. Nie trzeba dodawać, że Boveri wie doskonale, iż w polityce termin „zdrajca” jest zawsze nacechowany polemicznie i służy moralnemu zdyskredytowaniu przeciwnika.
Fenomen zdrady politycznej, w jej najrozmaitszych przejawach i odcieniach, Boveri opisuje i analizuje na tle wielkich przemian polityczno-ideologicznych zapoczątkowanych rewolucją francuską. Na dziesiątkach przykładów pokazuje, jak cień zdrady wędruje z nami przez cały XX wiek – wiek ideologizacji i totalizacji życia, wiek masowej demokracji i totalnej mobilizacji, wielkich ruchów masowych, ponadnarodowych obozów i bloków ideologicznych, kiedy pojawiają się nowe lojalności i nowe formy ich wypowiedzenia.
We dwudziestowiecznych konfliktach politycznych i wojnach uczestniczą partie i wielkie obozy ideologiczno-polityczne, narody i grupy społeczne, stąd każdy jest potencjalnym „zdrajcą” i każdy może jako „zdrajca” zostać napiętnowany. Żyjemy w krajobrazie zdrady, pośród niezwykłej wielości jej form. Zdrada stała się powszednim pojęciem życia politycznego, zdradza się nie tylko państwo, ojczyznę, ale partię, grupę ideologiczną, czyli doktrynę polityczną, na której opiera się istnienie lub władza tej grupy. Istnieje zdrada indywidualna, zdrada grupowa i masowa, plenią się zdradzieckie „piąte kolumny”, całe narody, całe grupy narodowościowe i warstwy społeczne obwołane zostają zdrajcami. Kiedy przed laty Leszek Moczulski z trybuny sejmowej rozszyfrowywał skrót PZPR jako „Płatni Zdrajcy Pachołki Rosji”, w poczet zdrajców zaliczył ipso facto wszystkich członków tej partii, a poniekąd także członków partii współrządzących i masowych organizacji kolaborujących ze zdrajcami. Jak się zatem okazuje, zdrajców można liczyć w milionach – fenomen raczej nieznany w poprzednich epokach.
Boveri cytuje Raymonda Arona rozważającego kwestię, czy niemieccy spiskowcy z 20 lipca 1944 r. byli zdrajcami: „W odniesieniu do narodowych socjalistów z pewnością, w odniesieniu do sumienia z pewnością nie, w odniesieniu do klasycznego pojęcia ojczyzny być może, ale samo to pojęcie uległo zakwestionowaniu w epoce świeckich religii”.
Tenże Aron pytany, czy członkowie walczącego na froncie wschodnim ramię w ramię z Wehrmachtem Legionu Ochotników Francuskich przeciw Bolszewizmowi to zdrajcy: „Jeśli oni nie byli zdrajcami, to kto jest zdrajcą? Ale jeśli oni byli zdrajcami, to dlaczego Francuzi, którzy kolaborowali z amerykańskimi czy brytyjskimi wojskami, nimi nie są, i dlaczego komuniści, którzy pewnego dnia będą kolaborować z armią rosyjską, nimi ze swej strony mieliby nie być? W dniu, w którym każda partia wybrała pole swojej ideologii, jedność narodowa przestała istnieć, i wraz z tym samym uderzeniem dzwonu nie ma już zdrajców; różne partie zagranicy oskarżają się nawzajem o zdradę”.
Vidkun Quisling, wręcz synonim zdrajcy, najpierw w języku wojennej propagandy alianckiej, a potem w retoryce dominującej w powojennej kulturze politycznej, wcześniej sam oskarżał norweskich socjalistów o… zdradę ojczyzny. Podczas procesu, na którym został skazany na śmierć jako – nie potrzeba chyba dodawać – zdrajca ojczyzny, jego adwokat bronił go, argumentując, iż „stał się zdrajcą nie dla zysku, jego zdrada miała swoje źródło w miłości do ojczyzny”.
Dość już wyświechtany bon mot Talleyranda o tym, że zdrada to kwestia daty, pozostaje ciągle aktualny. Jak zauważa Boveri „treść zdrady zmienia się wraz z obrotem koła historii. Dzisiaj czci się jako bohaterów i męczenników tych, których wczoraj wieszano, i na odwrót”. Kwestia daty to w istocie kwestia kontekstu ideologiczno-politycznego, w znacznej mierze decydującego o tym, że identyczny – w sensie technicznym – czyn jest inaczej wartościowany, na co wskazuje Aron w przytoczonym cytacie o Legionie Ochotników Francuskich: o tym, że jego członkowie uważani są za zdrajców, a Francuzi, którzy kolaborowali z amerykańskimi czy brytyjskimi wojskami – nie, decyduje – aż wstyd powtarzać ten banał – wyłącznie fakt, po czyjej stronie walczyli w wielkich światowych i europejskich wojnach domowych: po stronie zwycięzców czy zwyciężonych.
Na przykład prezydent Roosevelt i jego koledzy za zdrajcę ojczyzny uważali wybitnego poetę Ezrę Pounda; dlatego najpierw umieścili go w klatce, a potem w szpitalu psychiatrycznym (diagnoza psychiatrów na usługach władzy: „osobowość psychopatyczna, u której rozwinęły się psychozy paranoidalne o zabarwieniu maniakalnym”). Pound nie powinien jednak tak bardzo uskarżać się na swój los, ponieważ w jednej ze swoich pogadanek radiowych z 1943 r. (po przeciwnej stronie frontu tego typu propagandowe pogadanki wygłaszał w BBC Tomasz Mann), żądał, żeby Roosevelta powiesić, oczywiście jako „zdrajcę”. Zastrzegał wprawdzie, że nie chodzi o lincz – prezydent-zdrajca miał zawisnąć na szubienicy tylko pod warunkiem, że wyrok śmierci zapadnie w legalnym procesie sądowym – ale tak czy inaczej, za takie brzydkie zachowanie czekała Pounda zemsta z rąk zwycięzców – to oni zadecydowali, że „zdrajcą” jest Pound. Gdyby historia potoczyła się inaczej, być może autor Pieśni pizańskich występowałby jako oskarżyciel posiłkowy na procesie Roosevelta.
Zastępca szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego armii holenderskiej, pułkownik Piet van Houten, zwerbowany w latach 70. XX w. przez wywiad sowiecki, uznawany jest w Holandii, jak i w dzisiejszej Polsce będącej członkiem NATO, za zdrajcę stanu i zdrajcę ojczyzny, a nie za tego, kto zdradził „holenderskojęzyczną formację imperialnej armii amerykańskiej”. Nikt przecież nie powie: „To nie była zdrada Holandii, lecz zdrada amerykańskiego imperializmu”. Nie powie, ponieważ państwo holenderskie i NATO były prawowitymi, demokratycznymi strukturami politycznymi, zatem kto szpiegował na rzecz ich wroga, był ex definitione zdrajcą, natomiast ten, kto – jak Kukliński – szpiegował na rzecz „wolnego świata”, na rzecz wrogów nieprawowitego, niedemokratycznego PRL-u i Układu Warszawskiego, ten ex definitione zdrajcą nie był.
W gruncie rzeczy, gdyby przyjąć optykę cytowanego wyżej Jacka Szymanderskiego, to do PRL-u takie pojęcia jak zdrada ojczyzny, zdrada stanu, złamanie przysięgi, dezercja w ogóle nie mają zastosowania, ponieważ państwo to było państwem przestępczym, pozbawionym demokratycznej legitymizacji, nieprawowitym i nielegalnym, nieposiadającym „prawdziwych” podstaw konstytucyjnych, a do tego okupowanym przez armię sowiecką i służącym wyłącznie interesom sowieckiego imperializmu. Zatem nawet gdyby Kukliński nie był „szpiegiem politycznym”, a zwyczajnym płatnym szpiegiem na usługach obcego wywiadu, to także wówczas nie można by w odniesieniu do niego użyć określenia „zdrajca”. Byłby po prostu „pierwszym polskim żołnierzem w NATO” pobierającym żołd z kasy jednego z państw paktu.
Kłopoty z pojęciem zdrady, jego coraz większa niejasność w XX wieku bierze się stąd, że – jak pokazuje Boveri – dawne personalne więzy wierności, lojalności, zaufania łączące takiego czy innego „poddanego” z głową rodziny, naczelnikiem klanu, księciem lub monarchą, przestały istnieć. Ewolucja przebiegała od monarchii absolutnej i porządku dynastycznego poprzez republikę suwerennego ludu i państwo narodowe do wielkich ponadnarodowych obozów ideologicznych, od króla-patrona poprzez ojczyznę (naród) do ideologii, które opuściły granice narodowe, od wojen dynastycznych poprzez wojny narodów do europejskiej i światowej wojny domowej. W tym nowym historyczno-politycznym kontekście pojęcie „zdrady” nie jest tym samym, czym było wówczas, gdy zdrada oznaczała złamanie wierności, lojalności i zaufania wobec konkretnej osoby, np. króla – dlatego zdrada była zbrodnią wobec majestatu monarchy, była zniewagą, która dotykała go osobiście.
Tę depersonalizację stosunku wierności wobec władcy, zastąpionego przez abstrakty typu naród, lud, republika, ojczyzna, państwo, konstytucja, demokracja, socjalizm, najlepiej można dostrzec na przykładzie przysięgi wojskowej związanej z konkretną osobą cesarza, króla, księcia. Przysięga, wierność, posłuszeństwo – te absolutne wartości poprzednich stuleci stały się w naszej epoce problematyczne i anachroniczne, w miarę jak ich reprezentanci schodzili ze sceny historii, a zastępowani byli przez bezosobowe instytucje. Kiedyś przysięga, a więc tym samym wierność i zdrada oficera, odnosiła się tylko do określonej, konkretnej osoby, odbierającej przysięgę; posiadała więc emocjonalną wartość. Było jasne, komu być wiernym, kto i co zostaje zdradzone, jeśli wierność zostaje wypowiedziana, a przysięga złamana.
Pamiętać ponadto należy o tym, że wraz z porzuceniem religijnej legitymizacji państwa, którego istnienie zaczęto uzasadniać jego użytecznością, sekularyzacji uległa także przysięga, a zdaniem niektórych, przysięga niemająca sankcji metafizycznej jest przysięgą wyłącznie z nazwy. Np. niemiecki teolog protestancki Wilhelm Stapel w swojej książce Der christliche Staatsmann. Eine Theologie des Nationalismus (Chrześcijański mąż stanu. Teologia nacjonalizmu)1 wywodził, że państwo może wysuwać roszczenie do posiadania czterech regaliów, które wynoszą je ponad poziom zwykłej struktury administracyjnej i gospodarczej. Te cztery prawa suwerennej władzy, czyniące państwo naprawdę „państwem”, to: wojna, kara śmierci, przysięga, prawo łaski. Należne są one wyłącznie egzekutorowi boskich nakazów. Państwo czysto świeckie takich roszczeń wysuwać nie może i nie chce, dlatego stają się one przeżytkami „barbarzyńskiej epoki” – stąd zniesienie kary śmierci, a tym samym możliwości zastosowania prawa łaski dla zbrodniarza/ki, zastąpienie wojny interwencją humanitarną, wprowadzenie ślubowania albo umowy w miejsce przysięgi.
Pisał Stapel: „Prawo przysięgi (jus jurandi) oznacza, że sumienie obywatela związane jest czymś więcej niż tylko prawnym przepisem, którego przestrzeganie można wymusić. Prawo przysięgi żąda osobistej wierności i zobowiązuje do prawdy bez względu na korzyść. Taka przysięga ma sens tylko wówczas, jeśli jej skutki są natury metafizycznej. Każda przysięga bez metafizycznej sankcji jest ze swej istoty jedynie kontraktem. Złamanie umowy pomiędzy świeckimi ludźmi pociąga za sobą nie zemstę bogów, ale tylko karę, jaką wymierza ludzki sędzia (o ile ci, którzy złamali umowę, dostaną się w zasięg jego władzy)”.
Rzecz prosta, trudno dzisiaj wywodzić państwo ze źródeł metafizycznych, ale czy nie byłoby czymś wzniosłym i poruszającym, gdyby tekst przysięgi dla oficerów Wojska Polskiego brzmiał następująco: „Składam wobec Boga tę oto uroczystą przysięgę: będę bezwarunkowo posłuszny prezydentowi Rzeczpospolitej Polskiej, najwyższemu zwierzchnikowi sił zbrojnych Bronisławowi Komorowskiemu [Andrzejowi Dudzie, Magdalenie Ogórek, Pawłowi Kukizowi, Grzegorzowi Braunowi, Januszowi Korwin-Mikkemu, Marianowi Kowalskiemu itd.] i będę gotów jako odważny żołnierz oddać życie dla dotrzymania tej przysięgi. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i wy Wszyscy Święci”.
Większość dyskutujących o Ryszardzie Kuklińskim uważa, iż ta dyskusja nieuchronnie prowadzi do pytań, czym była Polska Rzeczpospolita Ludowa, czy była ojczyzną Polaków itd., itp. Aby wyrobić sobie właściwy pogląd na tę sprawę, trzeba spojrzeć na rzeczywistość polityczną poprzez pryzmat, by tak rzec, egzystencjalnych decyzji politycznych, a więc takich, od których zależy egzystencja państwa i los jego obywateli, w których idzie o życie lub śmierć. Polityczna prawda odsłania się w obliczu sytuacji albo-albo, wszystko albo nic, kiedy trzeba dokonać wyboru politycznego, w warunkach egzystencjalnego zagrożenia wspólnoty politycznej i narodowej, kiedy zachodzi rzeczywisty Ernstfall, np. wojna.
I tutaj pomocny nam będzie wątek stale przewijający się w debatach o Kuklińskim, mianowicie kwestia wojny Układ Warszawski-NATO, która wedle planistów wojennych z Moskwy miała się rozpocząć atakiem wojsk Układu Warszawskiego na Europę Zachodnią. Planiści wojenni z Waszyngtonu, zdając sobie sprawę, że NATO nie jest w stanie zatrzymać marszu Sowietów ku wybrzeżom Atlantyku, przewidywali zmasowane uderzenie jądrowe na obszar PRL, przede wszystkim, aby uniemożliwić przerzut wojsk z ZSRR na teatr wojny w Niemczech – przez Polskę biegło zaplecze całego sowieckiego frontu, drogi strategiczne, kluczowe drogi kolejowe itd. W książce Sławomira Cenckiewicza Atomowy szpieg. Ryszard Kukliński i wojna wywiadów (Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014), znajdziemy dokładne plany tego ataku – bez żadnej przesady można powiedzieć, że w jego wyniku Polska de facto przestałaby istnieć.
Należy przeto zadać sobie pytanie, czy gdyby kierownictwo sowieckie zdecydowało się na atak w kierunku zachodnim, to czy życzylibyśmy sobie, aby akcja ta, w której brałoby udział Ludowe Wojsko Polskie, została tak sprawnie i szybko przeprowadzona, że przyniosłaby zwycięstwo siłom Układu Warszawskiego i Amerykanie nie zdążyliby wykonać ataku atomowego na terytorium Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, czy też życzylibyśmy sobie, aby akcja sowiecka się nie udała, a Układ Warszawski poniósł klęskę w rezultacie zmasowanego uderzenia atomowego na Polskę? Czy lepiej byłoby dla obywateli PRL-u, żeby oddziały Ludowego Wojska Polskiego błyskawicznie dotarły u boku Armii Czerwonej do Atlantyku, czy też, żeby atomowe pociski NATO wyzwoliły ich, skutecznie i na zawsze, spod panowania Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i spod władzy Sowietów? Czy wolelibyśmy, żeby „sowiecki totalitaryzm” podbił całą Europę i żył kilkadziesiąt lat dłużej, czy też, żeby został pokonany za cenę życia kilku milionów Polaków i zakończenia egzystencji Polski? „Better dead than red” czy może raczej „better red than dead”? Co wybieramy? Tertium non datur, ponieważ wyjście najlepsze, czyli „neither red nor dead” nie istnieje.
Wniosek z tego płynie taki oto, że w momencie wybuchu tej wojny, PRL i Polska („wieczna Polska”) były dokładnie jednym i tym samym, że egzystencjalny interes reżimu pezetpeerowskiego i interes narodu polskiego pokrywały się w stu procentach. Polska i PRL były jak zrośnięte ze sobą sercem, płucami i mózgami bliźnięta syjamskie; zniszczenie PRL-u równało się zniszczeniu Polski. Zatem twierdzenie, że PRL była państwem polskim i ojczyzną Polaków jest z pewnością słuszne dla tego momentu. Kiedy tak, z szerszej historyczno-politycznej perspektywy spojrzymy na PRL, to zobaczymy, że Polska i PRL były amalgamatem, którego składniki trudno od siebie odseparować. Można by powiedzieć, że wprawdzie PRL nie była Polską, ale od czasu do czasu, w pewnych wymiarach i obszarach, nią bywała.
Być może zauważalna w niektórych środowiskach tendencja do kreowania Kuklińskiego na swego rodzaju Franka Dolasa à rebours: Dolas „rozpętał II wojnę światową”, Kukliński „zapobiegł III wojnie światowej”, wynika z psychologicznej niemożności stanięcia twarzą w twarz z zarysowaną wyżej alternatywą – ponieważ Kukliński „zapobiegł” realizacji sowieckiego planu najazdu na Europę Zachodnią, a tym samym uderzenie atomowe NATO stało się zbędne, żaden integralny, absolutnie konsekwentny „antykomunista”, „antypeerelowiec” i wróg sowieckiego imperializmu nie musi, choćby tylko hipotetycznie, rozważać konieczności opowiedzenia się za komunizmem, za PRL-em, za sowieckim imperializmem w imię „ratowania Polski przed nuklearną zagładą”. Kukliński jako odwrócony „Franek Dolas” uwalnia od brzemienia takiego wyboru. Samo teoretyczne założenie, że takiego wyboru należałoby dokonać w imię najbardziej elementarnego interesu narodowego, jest psychologicznie niemożliwe do zniesienia, ponieważ stoi w diametralnej sprzeczności z najgłębszą polityczno-ideologiczną tożsamością tych środowisk. Dzięki Kuklińskiemu dane jest nam trzecie, idealne wyjście: „neither red nor dead”. Cóż za ulga!
Prezydent Bronisław Komorowski, w wypowiedzi udzielonej dziennikarzom po premierze filmu Władysława Pasikowskiego Jack Strong, uznał jednoznacznie Kuklińskiego za bohatera i stwierdził, że powinien zostać uhonorowany. Niechaj więc go uhonoruje. Ryszard Kukliński został przez państwo polskie zrehabilitowany, przywrócono mu stopień pułkownika, i niech tak zostanie, jego prochy spoczęły w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, niechaj nikt ich nie rusza. Przyznano mu honorowe obywatelstwo miast Krakowa i Gdańska, niechaj na zawsze pozostanie ich honorowym obywatelem, otrzymał Medal Polonia Mater Nostra Est i Medal Zwycięstwa i Wolności, niechaj nikt nie ośmiela się mu ich odebrać. Ma Izbę Pamięci w Warszawie, niechaj nikt jej nie zamyka. W Bydgoszczy istnieje wiadukt, w Poznaniu skwer, a w innych miastach ulice jego imienia, niechaj nikt nie próbuje nazw tych zmieniać. Jego popiersie stoi w Parku Jordana w Krakowie, niech tam sobie stoi. Ma powstać jego pomnik w podwarszawskiej miejscowości Wiązownia, niech powstanie. Na Jasnej Górze w kaplicy Pamięci Narodu im. o. Kordeckiego wmurowano tablicę ku jego czci, niechaj tam zostanie po wsze czasy.
Oczywiście, wątpliwości pozostają nawet wówczas, kiedy nie przywołujemy kontekstu lat 90., czyli realnie istniejącej ciągłości prawno-politycznej i kadrowej Ludowego Wojska Polskiego i Wojska Polskiego. Niezależnie bowiem od tego, jak wysoko by nie oceniać kierujących Kuklińskim wyższych racji światopoglądowych, moralnych i politycznych, trudno uznać, że jego czyny, choć podjęte „w stanie wyższej konieczności”, są tym akurat źródłem, z którego oficerowie Wojska Polskiego mogą czerpać odwagę, gotowość do poświęcenia w boju, zaufanie do dowódców. Morale armii musi opierać się na jednoznacznych wzorcach, a ocena Kuklińskiego nigdy nie będzie całkiem jednoznaczna, ponieważ żył i działał w sferze podwójnych języków, w „szarej strefie” rozdarcia, półmroku, niejasnych kształtów i rozmazanych konturów dobra i zła. Jednak w sensie politycznym sprawa jest zamknięta. Ryszard Kukliński R.I.P.
Dlatego jedynie dla celów dokumentacyjnych pozwolę sobie zacytować obszerny fragment z „Listu otwartego do Ryszarda Kuklińskiego”, który wraz z moim kolegą z redakcji „Stańczyka”, Andrzejem Maśnicą, wystosowaliśmy do Niego w czasie kiedy miał on odwiedzić Polskę. List opublikował tygodnik „Myśl Polska” z 15 kwietnia 1998 roku nadając mu tytuł Musi się Pan poświęcić jeszcze raz.
Szanowny Panie!
W związku z zapowiedzianym przez Pana przyjazdem do kraju różne osoby i środowiska polityczne w kraju prowadzą intensywną kampanię propagandową mającą na celu uczynienie z Pana bohatera narodowego, a przy okazji pragną wykorzystać Pańską osobę jako instrument w aktualnych rozgrywkach politycznych. Nie zamierzamy odmawiać Panu szlachetnych intencji, które skłoniły Pana do podjęcia współpracy z wywiadem amerykańskim. W najmniejszym jednak stopniu nie podzielamy opinii, że Pańska działalność szpiegowska na rzecz USA w czymkolwiek pomogła naszemu krajowi. Albowiem w dwubiegunowym świecie bezwzględnych podziałów politycznych, w którym przyszło Panu działać, ewentualna konfrontacja wojenna pomiędzy NATO i Układem Warszawskim mogła się zakończyć ostatecznym wyzwoleniem Polaków spod panowania Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej metodą przewidywanego w ramach natowskiej doktryny wojennej zmasowanego ataku atomowego na Polskę. Słyszymy, że zabiegał Pan o zmianę strategicznych planów NATO, ale przekonał się Pan, że nie można reprezentować wobec Amerykanów interesów narodu polskiego, będąc równocześnie agentem ich wywiadu zobowiązanym do bezwzględnego posłuszeństwa wobec centrali. Żył Pan w świecie iluzji, sądząc, że jest Pan kimś więcej niż tylko jednym z tysięcy pionków, którymi przesuwa się w ramach globalnej walki wywiadów. Przekazywał Pan informacje rządowi USA, nie mając jakiegokolwiek wpływu na to kiedy, jak i przeciw komu zostaną one wykorzystane. Dlatego nie można Pańskiej działalności uznać za element polskiej polityki. Była ona wyłącznie elementem polityki amerykańskiej, która rozgrywała się całkowicie poza Pańską osobą. (…)
Apelujemy do Pana, prosimy i żądamy, aby nie pozwolił Pan (…) uczynić z siebie bohatera narodowego i patrona polskiej armii. Chcemy wierzyć, że kierowały i kierują Panem szlachetne pobudki, że dobro Państwa Polskiego i polskiej armii są dla Pana dobrem nadrzędnym, i że przedłoży je Pan ponad swoje prywatne ambicje, ponad, jakże ludzkie, pragnienie, aby zażywać chwały w blasku telewizyjnych kamer i przyjmować hołdy na obiadach, wydawanych na Pańską cześć. Przez szacunek dla swych dawnych towarzyszy broni i miłość ojczyzny – niech Pan nie wkłada więcej polskiego munduru, niech Pan nie wraca do kraju, niech Pan nie pozwoli zrobić z siebie bohatera narodowego. Niech Pan, człowiek, w którego odwagę i siłę charakteru nie wątpimy, nosi w milczeniu i samotności swoje brzemię. To będzie ten największy patriotyczny czyn, którego musi Pan dokonać: symboliczne samobójstwo, dobrowolna cywilna śmierć. Jeśli nadal czuje się Pan polskim oficerem, to Pana oficerskim obowiązkiem jest na zawsze pozostać w państwie, którego był Pan agentem, na zawsze zachować milczenie, kryjąc się w anonimowości przed wścibskim gwarem świata. Jest to absolutnie konieczne dlatego, żeby cień pułkownika Kuklińskiego nieobecny był, gdy polscy oficerowie składać będą przysięgę, gdy będą słuchać, że zdrada jest hańbą. Jeśli Pan, który złamał przysięgę, chce ocalić jej najwyższy duchowy sens, niezrozumiały dla tych, co patrzą na armię oczami handlarzy świń; jeśli chce Pan ocalić dla polskiej armii instytucję przysięgi, potwierdzić swym milczeniem, swoim usunięciem się w cień jej bezwarunkowość, to musi Pan poświęcić się raz jeszcze i swoją dumę złożyć na ołtarzu miłości do ojczyzny. Nieistotne są wyroki sądowe, decyzje prokuratury, ułaskawienia, uniewinnienia, amnestie – choćby wszyscy Pana uniewinnili i chcieli umieścić w panteonie polskich bohaterów narodowych, to i tak musi Pan sam, całkowicie dobrowolnie skazać się na cywilną śmierć, aby zapłacić w ten sposób za złamanie przysięgi odpowiednio wysoką cenę.
Twierdzi Pan, że kierował Panem patriotyzm. Nie zamierzamy kwestionować Pańskich motywów i odmawiać Panu patriotyzmu. Ale patriotyzm ten musi pozostać bez nagrody, jaką dać może zewnętrzne uznanie świata. W imię najwyższej odpowiedzialności wobec przyszłości polskiej armii, a tym samym Państwa Polskiego, apelujemy do Pana, aby zrezygnował Pan z zaszczytów i oklasków, aby obok medalu otrzymanego od rządu USA nie zawieszał Pan polskich odznaczeń. Tylko wtedy, gdy Pan tak uczyni, pozostanie Pan wierny honorowi oficera i zasłuży na szacunek u potomnych.
PS
Pro domo sua
Na zorganizowanym w listopadzie 2014 r. w Izbie Pamięci Pułkownika Kuklińskiego spotkaniu promującym jego książkę Atomowy szpieg Sławomir Cenckiewicz mówił (zob. tutaj; od 1h 08 min 15 sek.), że w latach 90. ubiegłego wieku lubił czytać „Stańczyka”2, ale został przez nasze pismo wprowadzony w błąd: pisaliśmy bowiem, że Ludowe Wojsko Polskie było najmniej „zsowietyzowaną” instytucją władzy w PRL-u. Cenckiewicz naiwnie nam uwierzył, i dopiero po latach, kiedy już jako zawodowy historyk zaczął badać te sprawy, doszedł do wniosku, że było dokładnie na odwrót: LWP było najbardziej „zsowietyzowaną” instytucją w PRL-u.
Cośmy wypisywali w „Stańczyku” w tamtych burzliwych czasach, tego już dokładnie nie pamiętam, ale całkiem możliwe, iż zarzut Cenckiewicza jest prawdziwy, a nasza pomyłka brała się stąd, że daliśmy się nabrać… Ryszardowi Kuklińskiemu. W przedrukowanych w książce Sprawa pułkownika Kuklińskiego. Bohater czy zdrajca. Fakty i dokumenty (oprac. Maciej Łukasiewicz, wstęp Dariusz Fikus, Warszawa 1992) wypowiedziach Kuklińskiego (m.in. w rozmowie z „Kulturą” paryską z kwietnia 1987 r.) możemy przeczytać jego opinie o ludziach przeciwstawiających się systemowi politycznemu w PRL: „Ludzi takich nie brakowało również w siłach zbrojnych PRL i może mi Pan wierzyć lub nie, ale w swych usiłowaniach naprawdę nie czułem się osamotniony”. W innym miejscu Kukliński wspomina, że po interwencji w Czechosłowacji (operacja „Dunaj”) w 1968 r. istniał w siłach zbrojnych nieoficjalny nurt krytyczny wobec interwencji, i że „w toczących się przez długi okres półsłużbowych (! – TG) koleżeńskich i środowiskowych dyskusjach”, oceny operacji „Dunaj” były mniej entuzjastyczne, a wnioski diametralnie różne: „udział jednostek Wojska Polskiego w inwazji Czechosłowacji uznano niemal powszechnie (podkreślenie moje – TG) za niewybaczalny błąd ówczesnego politycznego i wojskowego kierownictwa PRL”. Od Kuklińskiego dowiadujemy się, że Sowieci uważali Wojsko Polskie za „zdemoralizowane” i myśleli o jego „neutralizacji” – „zdemoralizowane”, czyli patriotyczne, zbyt mało „zsowietyzowane”. W latach 1980/1981 r. Rosjanie – twierdził Kukliński – nie byli pewni, jak na użycie siły zareaguje społeczeństwo polskie, a nawet sama armia, z czego należy wnioskować, że uważali ją za zbyt mało „zsowietyzowaną”. W innym miejscu Kukliński stwierdza: „idee «Solidarności» udzieliły się ogromnej (podkreślenie moje – TG) części kadry oficerskiej”. Według Kuklińskiego „niektórzy polscy oficerowie tak bardzo gardzą swoimi radzieckimi szefami, że w razie wojny byliby gotowi wystąpić przeciwko nim”. Teraz okazuje się, że – jak wynika z ustaleń Cenckiewicza – wszystko to były zmyślenia Kuklińskiego. No cóż, wypada uderzyć się w piersi i odwołać to, co pisaliśmy o LWP w latach 90. ubiegłego wieku na łamach „Stańczyka”.
Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2015/03/26/o-ryszardzie-kuklinskim-i-polskiej-rzeczpospolitej-ludowej-ktora-bywala-polska/
1 Hamburg 1932. Zob. Wilhelm Stapel, Chrześcijański mąż stanu, przeł. T. Gabiś [w:] Rewolucja Konserwatywna w Niemczech 1918-1933, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1999.
2 Nota bene w Atomowym szpiegu Cenckiewicz polemizuje z moim bardzo, bardzo starym artykułem ze „Stańczyka”, w którym – na marginesie głównego wywodu – porównywałem czyny obu oficerów i ich polityczną instrumentalizację. Zob. T. Gabiś, 20 lipca 1944: zamach na Hitlera i pucz Stauffenberga („Stańczyk. Pismo konserwatystów i liberałów”, nr 23, 1994).