Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O Stanisławie Barańczaku

O Stanisławie Barańczaku

Tomasz Gabiś

Z poezji obywatelskiej, zaangażowanej i patriotycznej o wiele wyżej niż poezję Jarosława Marka Rymkiewicza cenię sobie dawne wiersze Stanisława Barańczaka. Zawsze odczuwałem do niego sympatię jako do krajana z Wielkopolski. Pamiętam wyjazd do Poznania – było to gdzieś w 1979 roku – razem z moim przyjacielem Krzysztofem Bąkowskim, współlokatorem z pokoju w akademiku „itd.” przy ulicy Pocztowej we Wrocławiu, aktywistą wrocławskiego Studenckiego Komitetu Solidarności, który miał tam jakieś sprawy do ludzi z poznańskiego SKS-u. Najpierw trafiliśmy do mieszkania któregoś z poznańskich eskaesowców – odbywał się tam akurat wykład, o ile mnie pamięć nie myli, Romana Zimanda, i nie wpuszczono nas ze względów bezpieczeństwa; musieliśmy więc przez godzinę sterczeć na klatce schodowej. Dopiero kiedy prelekcja się skończyła, mogliśmy wejść i posłuchać odpowiedzi Zimanda na pytania z sali, a raczej z pokoju, bo mieszkanie znajdowało się w zwykłym bloku. Potem trafiliśmy do mieszkania państwa Barańczaków. Pamiętam żonę Barańczaka, Annę, która robiła nam herbatę (jej książka o tekstach polskich piosenek do dziś stoi na którymś z regałów; natomiast jej, opublikowane kilka lat temu w „Zeszytach Literackich”, porównanie mówionych – niestarannych pod względem składniowym i leksykalnym – wypowiedzi znanego redemptorysty Tadeusza Rydzyka z pisanymi, przeznaczonymi do druku, szlifowanymi, stylizowanymi na potoczność wierszami Białoszewskiego było nie tylko nietrafne, ale też jakieś wysilone i mało zabawne). Utkwił mi w pamięci fragment rozmowy, kiedy Barańczak opowiadał o najściu esbecji na ich mieszkanie, określając je jako „wkrocz”. „Wkrocz” to „wkroczenie”, ale kojarzy się też z „kopniakiem w krocze”. Czyż to nie prawdziwa perełka poezji lingwistycznej, uprawianej przez Barańczaka i innych poetów Nowej Fali?

**********

Pisał Barańczak, że ci, którzy jedli grzanki, będą jeść suchary, ci, którzy liżą klamki, będą gryźć kraty, ci, którzy biją czołem, będą bić w twarz. To prawda, ale dzieje się też odwrotnie: ci, którzy jedli suchary, będą jeść grzanki, ci, którzy gryźli kraty, będą lizać klamki, ci, którzy bili w twarz, będą bić czołem. Nic się nie zmieni.

**********

Jakże niepokojąco aktualnie brzmią dziś frazy z różnych wierszy Barańczaka:

     Co będzie świadectwem, nie nasze podręczniki historii, których nikt nie otworzy, bo i po co, nie gazety, które nigdy nie były otwarte na rzeczywistość, jeśli nie liczyć niektórych nekrologów i prognoz pogody;

    Złożyli wieńce i wiązanki kwiatów; ci z chorobą wieńcową, z wapnem w żyłach tym, którzy w wapienne doły twarzą w dół padali ze związanymi z tyłu bukietami rąk;

    Bez żadnych problemów uzyskasz czasowe zwolnienie z prawdy;

    Lepiej nic nie mów, przemęczysz język;

    Nie oddychaj zbyt swobodnie – przepona może ci się nadwerężyć;

    Co się stało z naszymi mózgami, z naszych mózgów wyhodowano milczenie;

    Mównica – zbyt wysoka na klęcznik, zbyt niska na budkę wartowniczą;

    Postawa pośrednia między klęczkami a staniem na baczność;

    Ten wreszcie ostatni pokrzyżowany plan;

    Papier i popiół, dwa sprzeczne zeznania na ten sam ogień;

    Ta walka triumfalnie przegrana, ta walka haniebnie wygrana;

    Ta dłoń może być garścią i może być pięścią;

    Ta czaszka może stać się zamkniętym zakładem albo domem otwartym, domem gry, domem schadzek, domem poprawczym;

    Atmosfera szczelności i wzajemnego zrośnięcia się z sobą mózgów i ust;

    Gdzie się zbudziłem? gdzie jestem? Gdzie jest strona prawa, gdzie lewa? gdzie góra a gdzie dół?

**********

    Śpijcie. Jeszcze chwila,
    wzniesiecie senne głowy, swoje ciężkie głowy
    wzniesiecie wszyscy, którzy za dnia się trudzicie
    wznoszeniem błagań, wiwatów, sztandarów,
    modłów, toastów za zdrowie, chóralnych
    okrzyków, rąk do nieba, dziękczynień;

    (…)

    Śpijcie. Zanim ołów słońca
    zaleje was, niech na poduszkach miękkich
    kołują nieruchomo ciężkie głazy głów,
    po miękkich podniebieniach niech suną chrapliwie
    ciężkie lawiny tchu i niech nad ziemią płyną
    ciężkie oddechy śpiących.

(„Śpiący”)

Albo fragment wiersza „Między rudą a rdzą” (dedykowany Tomaszowi Burkowi). Czy to nie o nas? O naszym, przepraszam za wyrażenie, pokoleniu?

     między rudą a rdzą, w połowie czasu:
    już oczyszczeni, jeszcze nie
    otłuszczeni, jeszcze nie przeżarci
    korozją ani wieprzowiną, nie przepojeni piwem
    ani nawet rozpaczą, najłatwiejszą:
    już oczyszczeni, zanurzeni w ogniu
    coraz to nowym, w coraz to zimniejszym
    kuble brudnej wody

Na szczęście, zanim pomrzemy (z mroku powstałeś i w mrok się, gorejący, obrócisz), zawsze czeka nas jakieś „nazajutrz”:

    Nazajutrz po kolejnym
    zbiorowym samobójstwie zawsze tak samo
    idzie się rano po gazety,
    zawsze tak samo bieli się świeżo
    spadły śnieg albo wschodzi
    czyściutkie słońce letniego poranka, zawsze
    tak samo dzwonią butelki z mlekiem i
    pachną rogaliki, zawsze tak
    samo mała dziewczynka z tornistrem
    biegnie do szkoły i potyka się i pada
    i tłucze kolano i jest dużo płaczu i w tym płaczu
    jest zawsze
    tak wiele życia

(„Nazajutrz”)

(wszystkie cytaty za: Stanisław Barańczak, Dziennik poranny. Wiersze 1967-1971, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań, 1981, I. wyd. 1972 oraz Stanisław Barańczak, Ja wiem, że to niesłuszne, Wydawnictwo ABC, Karków 1981).

**********

Barańczak ceniony jest wysoko jako tłumacz szekspirowskich dramatów i sonetów, broń Boże, zasług jego nie chcę umniejszać, o tłumaczeniach z angielskiego nie mam bladego pojęcia. Jednak nasuwa mi się pewne podejrzenie czy raczej niejasne wrażenie, że Barańczak, jako niezłomny stratfordczyk, w swoich tłumaczeniach woli styl niski, kolokwialny tam, gdzie dawni tłumacze wybierali wersję bardziej wzniosłą. Wyczuwam tu – być może nieświadomą – dążność do zniżenia „Szekspira” do poziomu Willa Szakspera ze Stratfordu.

O jeszcze jednej dość przykrej sprawie muszę wspomnieć w kontekście szekspirowskim. Otóż trzecia wiedźma z Makbeta wrzuca, według Barańczaka, do kociołka, „płat wątroby bezbożnika”; Józef Paszkowski tłumaczy to jako „język bluźniącego Żyda”. W oryginale mamy „wątrobę bluźniącego Żyda” – „liver of blaspheming Jew”. Barańczak, powodowany zapewne szlachetnymi intencjami, żeby nie „budzić demonów antysemityzmu”, wyrzucił „Żyda”, zamieniając go na bliżej nieokreślonego „bezbożnika”. Wykastrować w imię politycznej poprawności tekst geniusza, to ni mniej, ni więcej jak sprzeniewierzyć się etosowi translatora.

**********

W Makbecie (akt IV, scena 1), trzy wiedźmy warzą swój magiczny wywar, którego składnikiem jest „wątroba bluźniącego Żyda”.

W tłumaczeniu Stanisława Barańczaka brzmi to tak:

    PIERWSZA WIEDŹMA
    Czarnoksięskim krążąc kołem,
    W bulgoczący kocioł społem
    Nieśmy kwintesencje Złego:
    Flaki kogoś otrutego,
    Pięć kryjących się pod łopuch,
    Jadem napęczniałych ropuch,
    Wód bagiennych skisłe męty –
    Wszystko w kocioł nasz zaklęty!

    

    WSZYSTKIE TRZY
    Niech pod kotłem żar się żarzy,
    Niech z bulgotem war się warzy!

    

    DRUGA WIEDŹMA
    Węża z bagien w lot zauważ,
    Porwij go i w kotle uwarz;
    Żabie ślepia, igły jeża.
    Puch ze skrzydeł nietoperza,
    Język żmii, ogon szczura,
    Żądło osy, mózg jaszczura,
    Sępi pazur i psi ozór;
    Aby czar był nie na pozór,
    Lecz prawdziwy skutek wywarł,
    Rzuć to w kocioł, gotuj wywar!

    

    WSZYSTKIE TRZY
    Niech pod kotłem żar się żarzy,
    Niech z bulgotem war się warzy!

    

    TRZECIA WIEDŹMA
    Smocza łuska, wilcza ślina.
    Wpół strawiony żer rekina,
    Z trzewi mumii ciecz zepsuta,
    Rwana późno w noc cykuta,
    Płat wątroby bezbożnika,
    Koźla żółć, szczecina dzika,
    Kołtun Turka i woszczyna
    Z wnętrza ucha Tatarzyna,
    Muchomorów całe mrowie,
    Szczątki utopionych w rowie
    Noworodków prostytutek –
    Mieszaj, gotuj – będzie skutek:
    Zawiesista, gęsta bryja!
    Niech dłoń żadnej nie pomija
    Ingrediencji – ogon mysi
    Tyleż wart, co łeb tygrysi.

Beata Kozak w artykułu Recepta na odlotową maść informuje, co takiego owe trzy wiedźmy warzyły:

    Bierzemy zebrane przy pełni księżyca, zawierające alkaloidy – głównie atropinę, hioscyjaminę i skopolaminę – rośliny psiankowate (lulka czarnego, bielunia dziędzierzawę, wilczą jagodę – niemiecka nazwa psiankowatych brzmi o wiele bardziej poetycko: dzieci nocnego cienia), marynujemy je w świńskim lub w gęsim tłuszczu, doprawiamy psychoaktywnym śluzem z ropuchy, marynowaną w alkoholu salamandrą, kawałkami węża i jeża, a na koniec mieszamy z ludzką krwią. Powstałą w ten sposób substancją nacieramy całe ciało, a szczególnie miejsca, w których skóra jest najdelikatniejsza. Następnie dosiadamy miotły, kaczki, świni lub kota i fruniemy, dokąd tylko chcemy. Nie trzeba było badań współczesnych naukowców, żeby udowodnić, że w rzeczywistości żadne wyloty przez komin ani powietrzne rejsy nad Łysą Górą nie odbywały się w rzeczywistości, a były jedynie wizjami ludzi, którzy umiejętnie posługiwali się psychoaktywną florą i fauną. Wiedzieli oni, że skóra salamandry i ropuchy ma właściwości halucynogenne, podobnie jak bardzo wiele roślin, których nasiona, kwiaty czy liście w większych dawkach są śmiertelnie trujące. Sztuka polegała na tym, żeby „zarzucić” dawkę powodującą halucynacje, wizje i niezwykłe przeżycia duchowe. (…)

Z kolei Guido Ceronetti w Milczeniu ciała (przeł. Maryna Ochab, Gdańsk 2004) pisze:

    W „Coloquio de los perros” (Rozmowie psów) Cervantes uwalnia czarownice od zarzutu przelanej krwi dziecięcej: „Tę maść, którą się namaszczamy, robimy z wyziębionych (en todo extremo frios) soków ziół, a nie z krwi zabijanych przez nas małych dzieci, jak mówi ciemny lud”. W skład maści wchodził cały farmaceutyczny arsenał, cel był bezinteresowny: spowodować spotkanie z innym bogiem nie przechodząc przez śmierć fizyczną i sąd skazujący na przeciwne dobro. Pokrzyk wilcza jagoda, lulek czarny, mandragora, bieluń dziędzierzawa, mak, solanum nigrum, tojad, ciemiernik, cykuta (podłoże leku uczciwe: świński łój, tłuszcz wisielca). Czarownica wśród czarnych oparów namaszczała całe ciało, próbując jak najgłębiej wetrzeć magiczną maść do odbytu i pochwy. Czy wiedziała, że lek łatwiej zostaje wchłonięty drogą wewnętrzną? Nie znamy ich wiedzy, tylko wolę: atropina, skopolamina, mandragoryna, morfina, wszystkie alkaloidy zawarte w maści, która się smarowały, właściwości muskaryny, kiedy się odurzały grzybami, były wtenczas nieznane, ale religijny cel, pragnienie ujrzenia rogatego boga i przywłaszczenia go sobie, wprawiało je w stan ułatwiający wchłanianie substancji halucynogennych i w tej sprowokowanej gorączce wszystko było możliwe. Palce czarownic kładły warstwy przerażającej tłustej masy w łapczywe otwory – szybciej, szybciej, emen-etan, na sabat, na spotkanie! Wyjaśnienie membrum et semen diaboli frigida sicut glacies (*) – czarownica, miłośnie wcierająca w siebie maść z soku ziół en todo extremo frios, już czuła, że bóg ją posiadł, i odkrywała w upragnionym cierpieniu, że członek i ogień spermatyczny są „zimne jak lód”. Nawet kij od miotły, latający kij czarownicy był wysmarowany maścią i zimny w dotyku.

(*) Członek i nasienie diabelskie zimne jak lód.

Czarownica, pisze Ceronetti, wśród czarnych oparów namaszczała całe ciało, próbując jak najgłębiej wetrzeć magiczną maść do odbytu i pochwy. Nawet kij od miotły, na którym „odlatywała” czarownica, był wysmarowany maścią. Stąd najprawdopodobniej wyobrażenie czarownicy „odlatującej” na miotle – stylisko miotły było posmarowane psychoaktywną maścią i „czarownica” przesuwała nim po genitaliach; wysmarowane wewnątrz i zewnątrz potężnymi alkaloidami „czarownice” przeżywały toksyczne delirium, w spowitym dymem pomieszczeniu – wiedźmy szekspirowskie siedzą w chacie, wokół kipiącego na ogniu kotła. Kiedy więc trzecia wiedźma mówi: „Aby czar był nie na pozór,/ Lecz prawdziwy skutek wywarł”, to z pewnością ma na myśli skutek w postaci „prawdziwego odlotu”.

**********

U Barańczaka mamy „muchomorów całe mrowie”, które nie występują wprawdzie w oryginale, ale idealnie pasują jako składnik do „magicznego wywaru” – oczywiście chodzi o amanita muscaria. Z kolei Paszkowski w swoim tłumaczeniu dodaje lulka czarnego (którego też nie ma w oryginale, a którego wymieniają Kozak i Ceronetti). I Barańczak, i Paszkowski dobrze oddają istotę magicznego wywaru: cykuta, lulek czarny, amanita muscaria itd.

Inna nazwa lulka to żabi barszcz, co się doskonale komponuje z „jadem napęczniałych ropuch”. Żaba jako symbol dość często pojawia się w różnych kulturach i wierzeniach. Związany jest z tym także fakt, o którym pisze Kozak: skóra i śluz niektórych gatunków żab mają właściwości psychoaktywne (zawierają bufoteninę), stąd właśnie żabie substancje w maściach i wywarach przygotowywanych przez „czarownice”. Teraz wiemy, dlaczego, kiedy w bajce bohater „całuje żabę”, ta zamienia się w jego wyobraźni w piękną księżniczkę. Najnormalniejszy w świecie odlot po bufoteninie.

**********

W licealnych czasach dość namiętnie czytałem poznański miesięcznik „Nurt”; moja sympatię budzili związani z nim twórcy jak Edward Balcerzan czy Bogusław Latawiec, mieli świetne tytuły powieści: Któż by nas takich pięknych Balcerzana albo Nie widziałam tak długiej chorągwi Latawca. Dzisiaj Poznań kojarzy się już tylko z Małgorzatą Musierowicz (siostrą Barańczaka), kiedyś kojarzył się też z poznańską szkołą metodologiczno-filozoficzną Jerzego Kmity, Leszkiem Nowakiem (wielce aktualna koncepcja trójpanowania klasowego!), Stefanem Stuligroszem i jego Poznańskimi Słowikami, Teatrem Ósmego Dnia, kabaretem Tey, Ryszardem Szubertem (jego powieść Trenta Tre czytało się z zapartym tchem) i innymi ciekawymi ludźmi.

W „Nurcie” ukazywały się krótkie teksty Barańczaka na temat różnych zjawisk kulturalno-politycznych. W pamięci utkwił mi jeden z nich, traktujący o masowych imprezach politycznych, świętach partyjno-narodowych, na których dzieci i młodzież tworzyły wielkie, żywe, bo złożone z żywych ludzi, symbole, znaki lub hasła polityczne. Barańczak umieszczał to zjawisko w kontekście ideologii politycznej i rytuałów politycznych typowych dla tzw. państw totalitarnych, gdzie jednostka niejako roztapia się w nadrzędnej strukturze polityczno-ideologicznej, gdzie indywiduum zostaje pochłonięte przez bezosobowy system.

Artykuł Barańczaka przypomniał mi się, kiedy natrafiłem w Sieci na informację, że dwa lata temu w niemieckim mieście Bielefeld nauczyciele wykorzystali dzieci w akcji protestacyjnej przeciwko regionalnemu Ruchowi Obywatelskiemu PRO NRW, wciskając im do rąk transparenty i każąc wznosić okrzyki „tolerancja”, „wszyscy ludzie są braćmi” czy coś w tym guście. Pod ich światłym kierownictwem uczniowie szkoły realnej z dzielnicy Brackwede utworzyli na szkolnym dziedzińcu żywy znak, tzw. pacyfę.

Toż mamy tu do czynienia dokładnie z tym samym zjawiskiem, które przed laty opisywał Barańczak! Tyle tylko, że nie przenieśliśmy się w czasie ani do narodowosocjalistycznej Rzeszy Niemieckiej, gdzie tłum młodych ludzi tworzył żywą swastykę, ani do komunistycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, gdzie towarzyszy z Biura Politycznego, zasiadających na trybunie, radował widok chłopców i dziewcząt budujących ze swoich ciał pięcioramienną gwiazdę albo znak sierpa i młota. Jesteśmy w Bielefeld w roku 2012! W Północnej Nadrenii-Westfalii! W demokratyczno-liberalnej Republice Federalnej Niemiec! Czyżby więc RFN coś łączyło z tamtymi upadłymi systemami? Na samą myśl, że mogłoby tak być, ciarki przechodzą mi po plecach.

Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2014/03/10/o-stanislawie-baranczaku

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.