Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O Wildsteinie, Twardochu i wulgaryzmach

O Wildsteinie, Twardochu i wulgaryzmach

Tomasz Gabiś

Od czasu do czasu słyszy się postulaty, że dobrze byłoby dla polskiej literatury, gdyby odrodził się nurt powieści społeczno-politycznej. I rzeczywiście istnieje przestrzeń dla takiej powieści, ponieważ proza po 1989 roku stanowi kontynuację prozy lat 1956-1989, w której wszystko już było: eksperyment literacki, powieść egzystencjalna, lingwistyczna, autotematyczna, „fantastyczny realizm”, i co kto tam sobie jeszcze chce, natomiast z oczywistych względów politycznych i cenzuralnych nie było powieści społeczno-politycznej, a w każdym razie nie było takiej, jakiej byśmy sobie życzyli, portretującej prawdziwie Polskę historii najnowszej i Polskę współczesną (nie znaczy to, że w warunkach cenzury politycznej nie mogły powstawać powieści wybitne jak choćby Kamień na kamieniu Myśliwskiego).

Wydawało się, że pisarzem, który ma ambicję nawiązania do tradycji polskiej powieści społeczno-politycznej, jest Bronisław Wildstein, o którym Robert Krasowski pisał kiedyś, że z anarchisty (którym był w latach studenckiej młodości) stał się Amiszem. Dysponujący taką, a nie inną siatką współrzędnych ideologicznych Krasowski błędnie przeciwstawia anarchistów Amiszom, nie dostrzegając, że to Amisze są autentycznymi anarchistami: niczego nie chcą od rządu, oprócz tego, żeby zostawił ich w spokoju. Może więc Wildstein pozostał wiernym ideałom młodości: nadal jest anarchistą, tyle że prawicowym. Ale to tak na marginesie.

Kiedy zabierałem się do lektury Doliny nicości Wildsteina, spodziewałem się ostrej powieści politycznej, dlatego z pewnym zaskoczeniem i rozczarowaniem stwierdziłem, że mają rację ci recenzenci i krytycy, którzy okrzyknęli ją „moralitetem”, „pierwszą polską powieścią teologii politycznej”, „książką religijną”. Czytam: „Ale to coś znacznie więcej niż powieść polityczna. Autor dotknął uniwersalnego problemu zdrady i odkupienia”. Albo taki kawałek godny umieszczenia na obwolucie: „Historia poszukiwania prawdy i jej zakłamania. Ale przede wszystkim wielka powieść o świecie, który trzeba zbawić”. Niestety, wszyscy tak wychwalający powieść Wildsteina, mieli całkowitą rację. Jej klęska polega bowiem na tym, że rzeczywiście jest moralitetem, „książką religijną”, traktującą o świecie, który trzeba „zbawić” i temu podobne trele-morele. A do diabła z moralitetami! Do diabła z „książkami religijnymi” udającymi polityczne! Przy czytaniu „moralitetów” ziewać się chce z nudów!

Dolina nicości jest tak naprawdę powieścią dydaktyczną, głęboko apolityczną. Wszystkie określenia typu „teologiczno-polityczny moralitet” etc. mają przysłonić ziejącą w jądrze powieści pustkę polityczności. Nie jest to żadna „powieść teologii politycznej”, a jeśli już, to odwołuje się do tej poczciwej teologii politycznej wyznawanej przez szerokie kręgi współczesnej polskiej prawicy. Byłaby to raczej „powieść teologii apolitycznej”.

Nie ma u Wildsteina tak naprawdę żadnego głębokiego ideowego sporu, starcia racji, starcia prawd i praw, nie ma równoprawnych stanowisk politycznych, dobro i zło są starannie rozdzielone. Nie znajdziemy tu obrazu realnej gry sił i walki politycznej, zimno-cynicznej analizy mechanizmów politycznych, w które wkręcone są moralno-polityczne wybory jednostek. I wreszcie, Wildstein nie ukazuje przebiegu ideowo-politycznej ewolucji głównego bohatera. Źródła jego przemiany są tyle oczywiste, co płytkie. Za buntem Wilczyńskiego przeciwko „Układowi” nie stoją żadne racje polityczne, a jedynie prawda, czy raczej „Prawda”. Bohater „chce żyć w prawdzie”, jakże to wzruszające! Jego racje polityczne nie są wypowiedziane ani unaocznione, w gruncie rzeczy nie dowiadujemy się, dlaczego robi to, co robi.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy czytałem traktat moralno-teologiczny zatytułowany Dolina nicości, sięgnąłem po Librę Dona DeLillo. Jakaż różnica w porównaniu z moralitetem Wildsteina! Broń Boże, nie chodzi mi o to, żeby sobie ułatwiać zadanie, zestawiając Wildsteina ze znanym amerykańskim pisarzem, a jedynie o różnicę w sposobie kreowania świata przedstawionego jako świata politycznego. W Librze odpowiednikiem Wilczyńskiego jest Lee Harvey Oswald. Pokazana jest jego droga życiowa, autentyczna ewolucja ideowa ściśle powiązana z biografią rodzinną, samodzielnie i niezależnie podejmowane wybory polityczne, a jednocześnie bohater staje się elementem gry, której zasad i celów nie rozpoznaje, która go przerasta, wykracza poza jego horyzont poznawczo-polityczny. Bohater działa i jest „działany”; spiskuje i sam jest pionkiem w spisku wyższego rzędu, wybiera i decyduje, będąc zarazem manipulowanym. Inicjuje akcję, której przebiegu i konsekwencji nie jest w stanie kontrolować; nad jego politycznym planem nawarstwiają się plany innych ludzi i innych sił; wokół pewnego wydarzenia, zanim się jeszcze wydarzy, powstaje swoisty wir rozmaitych spisków, planów, zamierzeń, sprzecznych dążeń i interesów.

Natomiast Wilczyński z powieści Wildsteina to „samotny świr”, pełen szlachetnych intencji, robi „zamach” na Bogatyrowicza, bo chce „żyć w prawdzie”; jego plan i wprowadzenie go w życie jest izolowanym wydarzeniem, nic wokół niego się nie dzieje, nie tworzy się żaden splot dążeń, interesów, emocji. Ostatecznie główny bohater okazuje się moralnym zwycięzcą, wyjeżdża na prowincję, bo tylko tam można „żyć w prawdzie”. Zamykamy książkę pokrzepieni na duchu.

Czasu niedokonanego Wildsteina nie czytałem, zapoznałem się jedynie z opublikowaną na łamach „Nowych Książek” recenzją Dariusza Nowackiego, zatytułowaną (Budden)brookowie, czyli pragnienie wybitności. Tytuł recenzji jakiś niepotrzebnie złośliwy, tak jakby Nowacki nigdy nie pragnął być uznawany za wybitnego krytyka. Powinien sobie powiesić nad biurkiem metaforyczny opis działalności krytyka literackiego autorstwa pisarza Michaela Klonovsky’ego: „Jemioła wystawia oceny drzewu”. Pomijając złośliwości – jestem za złośliwościami, ale inteligentnymi – Nowacki, ironicznie lub nie, nie wyklucza, że Wildstein wejdzie na pisarskie wyżyny, ale to jeszcze nie ten moment. Też mu tego życzę, ale niestety po Czasie niedokonanym, zamiast poczekać, odczekać, przeczekać, dość pośpiesznie „rzucił na rynek” Ukrytego: rzecz doraźną i publicystyczną, wątki tu jakby zaczęte, ale nierozwinięte, ledwo urodzone, a już martwe, postaci niczym kukiełki wstępują na scenę, wygłaszają swoje kwestie i znikają; warstwa problemowa nawet ciekawa, ale cienka, za cienka, za mało rozbudowana.

Tak się pisze pod presją czasu i okoliczności. Pisarze muszą być na rynku: jedni chcą żyć z pisania, u innych przeważa temperament publicystyczny, który każe im reagować na aktualne wydarzenia, wpisywać się w zażarte polemiki i „krwawe” starcia obozów polityczno-ideologicznych. Więc się spieszą, no i rodzą się z tego pośpiechu niedonoszone wcześniaki. Dawno, dawno temu, kiedy – jak powiadają – „nawet przyszłość była lepsza”, sprawy miały się nieco inaczej.

W styczniu 1933 roku w wywiadzie dla „Kuriera Porannego” o swojej pracy nad nieukończonym jeszcze Mateuszem Bigdą opowiadał Juliusz Kaden-Bandrowski. Zdradził, że nad tą powieścią „pracuje od czterech lat”. Czy ktoś to sobie dzisiaj wyobraża? Cztery, pięć lat pracować nad jedną książką! Mateusz Bigda w trzytomowym wydaniu Wydawnictwa Literackiego z 1965 r. liczy sobie 1000 (!) stron. To jest powieść społeczno-polityczna, wielka, przynajmniej jeśli chodzi o objętość.

W słowie od autora pisze Teodor Parnicki: „Napisanie powieści Tylko Beatrycze poprzedzone zostało pięcioletnim okresem zapoznawania się z materiałem historycznym, dotyczącym epoki, która stanowi tło powieści”. Jeśli dodać do tego, powiedzmy, dwa lata poświęcone stworzeniu samej powieści, wychodzi, że Parnicki pisał ją z 7 lat. Taki Ernesto Sabato debiutował Tunelem w 1948 r., czekał 13 lat, by wydać O grobach i bohaterach (480 stron), a potem kolejne 13 lat aż opublikował Abaddona – Anioła zagłady (490 stron). W ciągu 26 lat ledwo 3 powieści! Ale żył 100 lat, więc nie musiał się spieszyć. W jakimś niemieckim piśmie przeczytałem wywiad z węgierskim pisarzem Péterem Nádasem; w Niemczech ukazał się przekład jego powieści Historie paralelne, dzieło liczy sobie, bagatela, 1700 stron! Autor pracował nad nim 18 lat. Gdyby chciał żyć z pisania, dawno by umarł. Nie umarł, na całe szczęście, Szczepan Twardoch, który żyje tylko z pisania (zob. jego rozmowę z Dorotą Wodecką w: Wodecka, Polonez na polu minowym, Warszawa 2013). Należą mu się szczere słowa uznania za pisarski „survival”. Byleby tylko utrzymał dotychczasową wysoką jakość sprzedawanych produktów. Ponadto pisać można różne rzeczy – Sándor Márai, jak czytam w jego biogramie, pisał reportaże, korespondencje, artykuły i felietony do gazet; był też tłumaczem i współpracownikiem radia Wolna Europa. Ta praca zabierała czas, który można byłoby poświęcić na pisanie powieści, ale zapewniała źródła utrzymania, w części przynajmniej niezależne od zarobków uzyskiwanych z pracy pisarskiej, a tym samym poszerzała egzystencjalną przestrzeń niezbędną do pisania innych, poważnych książek.

Autor Morfiny wyznaje: „Nie piszę niczego za darmo. To moja praca, więc trudno, bym ją wykonywał charytatywnie”. Bardzo dobra zasada, podejrzewam nawet, że pisanie powieści to nie praca, ale wręcz harówka. Jednak Marai, mieszkając w Nowym Jorku, własnym sumptem drukował w mikroskopijnych nakładach swoje książki po węgiersku i rozsyłał je do przyjaciół, zainteresowanych osób i węgierskich księgarni. Jeśli nie widział innej możliwości, pisał za darmo, charytatywnie, wbrew okolicznościom, wbrew „rynkowi” etc. Przyznam, że mi to imponuje, bardzo imponuje.

Dodam, że w pisaniu pod określone środowiska odbiorców dające widoki na dochód z książki, nie widzę nic zdrożnego. Taki Ernst Jünger pisał słynną powieść W Stalowych burzach, mając na oku dobrze zorganizowane środowiska weteranów wojennych, dysponujące własną kulturalno-polityczną infrastrukturą i środkami materialnymi, które mogły przeznaczyć na „swoją” powieść. Młody pisarz widział w nich „grupę targetową”, mającą zapewnić książce odpowiednio wysoki zbyt. Rzecz prosta, jego powieść była czymś więcej, o czym świadczy prosty fakt, że jest czytana także wówczas, kiedy weterani Wielkiej Wojny odeszli – jak to się zwykło pisać w nekrologach – „na wieczną wartę”.

Dobrze, że pisarze dostają nagrody za swoją twórczość, na przykład w Niemczech system nagród i stypendiów literackich jest tak szeroko rozbudowany, że są pisarze, którzy się z nich niemalże utrzymują. W każdym razie – jak nagrodę dają, to się bierze. Jednak – sięgnijmy po przykład z innej dziedziny działalności duchowej – czyż nie wzbudza w nas zdumienia (podziwu?, zaciekawienia?, konsternacji?) rosyjski (z żydowskimi korzeniami) matematyk Grigorij Jakowlewicz Perelman, któremu amerykański Instytut Matematyczny Claya przyznał wysoką nagrodę za rozwiązanie jednego z najtrudniejszych problemów matematycznych, tzw. hipotezy Poincaré’ego, a on jej nie przyjął? Oto geniusz, który dokonał rzeczywiście czegoś niezwykłego i nie chce za to finansowej gratyfikacji. Pragną obdarować go milionem dolarów, a on mówi „nie, dziękuję”. Kim jest ten tak nieracjonalnie postępujący człowiek? Współczesnym ascetą? Pustelnikiem oddanym wyłącznie swemu dziełu? Żydowsko-rosyjskim jurodiwym, egzystującym poza kategoriami i wartościowaniami dzisiejszego świata? Któż to może wiedzieć.

W rozmowie z Wodecką Twardoch mówi także, że „przekleństwa są wielkim bogactwem języka – są obelgami, mają funkcje wykrzyknień, podkreślają pauzy w zdaniach”. To już chyba przeszłość, w czasach, kiedy zaciera się różnica pomiędzy wysokim a niskim użyciem języka, kiedy nakładają się na siebie różne obiegi komunikacyjne, w miarę jak się upowszechniają, wulgaryzmy i przekleństwa tracą swoją ekspresyjną moc. Po prostu stają się nową normą językową i stylistyczną. Czytamy na przykład biadolenia pisarki Kai Malanowskiej, która nie może związać końca z końcem, bo jej nędznie za pisanie płacą: „Wiem, że wkur…ce jest wylewanie frustracji na FB (…). Pier…ę to, pier…ę pisanie, pier…ę wszystko. G…o, g…o, g…o”. I to ma być to bogactwo języka? Wolne żarty. Czy Szczepan Twardoch naprawdę sądzi, że jak wykrzyknie na całe gardło (i na całą Polskę) „pier…ę cię Polsko!”, to rzeczywiście nada temu wykrzyknieniu jakiś dodatkowy walor? Słowo „pierdolę” tak już spowszedniało, że na nikim żadnego wrażenia nie robi. Mamy raczej do czynienia z „zepsuciem języka”, które „jest zepsuciem człowieka”. To bowiem, jak mówimy – powtórzmy to banalne spostrzeżenie – oddziałuje na nas, na nasz umysł, nasze widzenie świata i ludzi, naszą wrażliwość, dlatego – jak zauważył mądry człowiek – „nic w języku nie jest obojętne, nic nie jest tak istotne, jak façon de parler”.

Niedawno słuchacze Radia ZET mieli okazję przysłuchiwać się uwagom wymienianym przez prowadzących program, którzy mylnie sądzili, że są poza anteną: „Co za ch…e żarty z Krakowa” – „Zamknij się, k…a, to jest język z szatni, k…a, piłkarskiej je…j”. Jest tylko kwestią czasu, kiedy mowa poza anteną i mowa na antenie niczym się będą różnić.

Właściwie nietrudno już sobie dziś wyobrazić spikera telewizyjnego podającego informację typu: „Na autostradzie A8 wyj…a się ciężarówka; kierowca był kompletnie naj…y, miał 3 promile alkoholu we krwi, naprawdę aż się tego, ku…a, nie chce komentować”. A potem słyszymy prognozę pogody: „jutro, proszę Państwa, pogoda będzie naprawdę ch…a”.

Czy kogokolwiek jeszcze poruszyłaby – transmitowana w telewizji – debata parlamentarna na temat bezpieczeństwa energetycznego, dla której uczestników nie istnieje już podział na słownictwo „nieparlamentarne” i „parlamentarne”:

Poseł A do posła B: – Przestań, k…a, pier…ć o gazie łupkowym, bo g…o wiesz na ten temat je…y katolu.

Poseł B do posła A: – Czytaj lewacki poj…e mój wniosek do komisji gospodarki, a jak nie rozumiesz, to ch…j ci w d…ę.

Marszałkini Sejmu do posłów A i B: – Nie wku…cie mnie kut…sy, bo was wypier…ę z sali.

Posłowie A i B do marszałkini Sejmu: Zamknij ryja, głupia piz…o.

„Kurwa pier…, jeśli wygłosisz ten pier…y wykład, to gorzko tego pożałujesz”, takimi słowami – podaję na odpowiedzialność portali internetowych – miał zwrócić się do księdza Stanisława Małkowskiego jego przełożony, proboszcz jednej z warszawskich parafii. Te przekleństwa padły ponoć w rozmowie pomiędzy oboma adwersarzami, ale czuję przez skórę, że nadchodzi czas, kiedy ksiądz, wygłaszając kazanie w kościele, zwróci się do wiernych w te słowa: „Mówię wam, bracia i siostry, że ten pier…y Judasz wje…ł się w niezłe g…o, podpie…ł Jezusa do władz, no i psy Jezusa złapały. Dostał trochę kasy, ale w sumie to go potraktowali jak zwykłego cwela, chyba, k…a, się psychicznie załamał, a może i sumienie go ruszyło, jeśli je miał, więc poszedł i się, k…a, powiesił, i dobrze tak skur…wi”.

Upowszechnianie się wulgaryzmów, przejmowanie ich przez „klasy wyższe” i przenikanie ich do sfery publicznej analizował niegdyś niemiecki socjolog Helmut Schelsky w książce Die Arbeit tun die anderen. Klasenkampf und Priesterherrschaft der Intellektuellen (Opladen 1975). Według Schelsky’ego przeklinanie i używanie wulgaryzmów (od lat 60. zeszłego wieku) nawet na uniwersyteckich seminariach przez lewicową mieszczańską inteligencję miało funkcję polityczną: chodziło o zainscenizowanie tożsamości klasowej studentów i robotników (podobną funkcję pełniło „proletariackie”, a faktycznie lumpenproletariackie, zaniedbanie stroju, fryzury i form towarzyskich). Jednak w rzeczywistości proces ten służy interesom nowej inteligenckiej klasy „producentów sensu”.

Niegdyś, pisze Schelsky, „prosty człowiek” odczuwał literacki Hochdeutsch jako znak przewagi klasowej. Dziś upowszechnienie się wulgaryzmów i przekleństw, czyli składników jego języka, nie jest dlań żadnym „wyzwoleniem”, odczuwa je jako arogancję i obciążenie. Wcześniej mógł wycofać się do językowego „podziemia”, mówił: „pocałujcie mnie w dupę”, „Scheisse”, „odpierdolcie się wszyscy ode mnie” itp. Teraz ta „droga ewakuacyjna”, pozwalająca mu uciec w językową szorstkość czy językowe grubiaństwo, jest dla niego zamknięta, ponieważ jego własny język, jego kiedyś wyłączna własność, ten „ludowy majątek” jest imitowany i zawłaszczany przez „inteligenckich kapłanów”. Można powiedzieć, że dowartościowywanie języka ludu (oczywiście pod płaszczykiem życzliwości wobec ludu) poprzez przejmowanie go i nadawanie mu pieczęci oficjalności, oznacza okradanie ludu z jego języka. Podobnie inteligenccy „chłopomani”, przebierając się w chłopskie sukmany i imitując chłopską gwarę w rzeczywistości (niezależnie od intencji), pozbawiali je wartości w oczach chłopów – rabowali im to, co było wyłącznie ich.

We wspomnianym wywiadzie Wodeckiej Twardoch, zamiast powiedzieć np. „głosowania w Sejmie są mi głęboko obojętne” albo „głosowania w Sejmie obchodzą mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg”, stwierdza stanowczo: „mam w d…e głosowania w Sejmie”. Kiedyś dumny plebejusz mógł gniewnie wykrzyczeć swój sprzeciw wobec „tych na górze”, rzucając im w twarz „mam w d…e glosowania w Sejmie”, ale dziś stoi niemy, ponieważ należący do „tych na górze” członek elity kulturalnej, pisarz występujący w telewizji, przejął jego język.

Jeśli natomiast spojrzeć na zjawisko wulgaryzacji języka od drugiej strony, albo raczej „od góry”, to widać, że posługiwanie się językiem ludu przez tych, którzy są lub uchodzą za elitę kulturalną, blokuje u ludu wyższe aspiracje kulturalne. Do czego aspirować – myśli lud – skoro ci, co stoją wyżej, zniżają się do naszego poziomu, mówią naszym językiem i zachowują się jak my? Po co ich naśladować, skoro to oni nas naśladują?

PS

Powyższe zapiski powstały, zanim jeszcze mogłem przeczytać nagrane w restauracjach „wykwintne” konwersacje czołowych przedstawicieli naszej (funkcjonalnej) elity politycznej.

**********

Johannes Gross, Aforyzmy

     Znam ludzi, którzy żadną inną pracą poza pracą żałobną (*) rąk sobie nigdy nie skalali. Ale całkiem dobrze z niej żyją.

    Opór wobec Hitlera rośnie z każdym dniem.

    Protest jest dzisiaj jedną z najbardziej godnych uwagi form przystosowania się.

    Proces przywracania swobody żonatym mężczyznom nazywa się emancypacją kobiet.

    Brać rzeczy, jakimi są, oto dewiza złodziei.

    Są nazwiska, które stale się zapomina, ponieważ nieustannie są wymieniane.

    Żaden naród nie ma takiego rządu, na jaki zasługuje. Aż tak źli to ludzie nie są.

    Nienawidź bliźniego swego jak siebie samego! – maksyma mająca wystarczająco wielu zwolenników.

    Prawda jest taka, że Adorno już przed Auschwitz nie potrafił napisać żadnego wiersza.

    Czy kiedykolwiek wyobrażono sobie Boga, który by – ot tak, dla niespodzianki – miał w zanadrzu raj także dla niewierzących?

    Im częściej słucham lub czytam mowy pogrzebowe wygłaszane na cześć zmarłych, tym gorętsze staje się moje pragnienie pozostania przy życiu.

    Ludziom, którzy nie mogą jeść wielu rodzajów potraw, należy zdecydowanie schodzić z drogi.

    Szczury nigdy głośniej nie piszczą, jak wówczas, kiedy statek, z którego właśnie uciekły, nie poszedł na dno.

    Gdzie leży polityczne centrum? Tam, gdzie jest większość.

    Nikogo nie głaszcze się czulej niż jagnięcia w drodze do rzeźni.

    Potrzeba jest matką wynalazku. Ale tylko u ludzi wynalazczych.

    Opinia publiczna: rzucanie fałszywych pereł przed prawdziwe wieprze.

    Spośród wielce pożytecznych cnót bardzo wysoko postawić należy fałszywą skromność.

    Wizjonerzy chcą zmieniać świat, zwykle dla własnej korzyści.

    Kto innym podstawia lustro, ten już nie musi sam się w nim przeglądać.

    Publiczny aparat panowania nazywa się służbą publiczną.

    Kto raz skłamie, temu się nie wierzy. Kto jednak zawsze kłamie, ten ma duże szanse, że mu uwierzą.

    Tam, gdzie człowiek stoi w centrum, tam dla większości ludzi nie ma miejsca.

Przełożył Tomasz Gabiś

(*) Praca żałobna (Trauerarbeit) – żarliwe, publiczne (często opłacane z publicznej kasy) kajanie się za niegodziwości Wielkiego Budowniczego Autostrad (przyp. TG).

Johannes Gross (1932-1999) – niemiecki publicysta, dziennikarz i aforysta.

Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2014/06/28/o-wildsteinie-twardochu-i-wulgaryzmach

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.