Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Maski i oblicza współczesnego bluźnierstwa
Głośno było w ostatnich miesiącach o protestach francuskich katolików przeciw pewnym widowiskom teatralnym, które uznali za jawnie bluźniercze, a do tego nieprzyzwoite. Najpierw chodziło o sztukę Romeo Castellucciego „O twarzy. Wizerunek syna Boga”, następnie o przedstawienie „Golgota Picnic” Rodrigo Garcii. W pierwszym spektaklu publiczność mogła oglądać m.in. ubliżanie Chrystusowi i obrzucanie odchodami Jego sporych rozmiarów wizerunku, w drugiej – Jezusa jako perwersyjnego szaleńca, otoczonego gromadką błaznujących dziwaków, zachowujących się wulgarnie i dopuszczających się ekscesów seksualnych. W obu przypadkach twórcy tłumaczyli, że właściwie to ich intencją nie było bluźnierstwo czy atak na chrześcijan i ich religię.
Garcia twierdzi, że jego dzieło wyrosło z fascynacji Biblią, z własnego sposobu jej odczytania. To dzieło jest niezwykłe, ze względu na spokój języka i przedstawiane obrazy. Ukazuje nie tylko anioły, niebo i niewyobrażalną miłość, ale również demony, tortury, śmierć i zniszczenie – tak uzasadniał swoją wizję artystyczną. O sztuce Castellucciego na stronach Festiwalu Dialog przeczytać możemy z kolei: Jezus jako symbol, jako ikona, jako prowokacja do zastanowienia się nad kondycją ludzką. Na tle gigantycznego, renesansowego portretu Chrystusa Castellucci obnaża współczesną Golgotę starości. Syn opiekuje się zniedołężniałym ojcem. (…) Twarz Jezusa na ogromnym obrazie niemal ożywa pod ciężarem ogłuszających uderzeń muzyki. Najnowszy spektakl Castellucciego nie opowiada jednak ani historii Jezusa, ani historii jego kultu. (…) Dla Castellucciego JEZUS to tylko i aż imię; imię tak mocno obecne w świadomości ludzkiej, że staje się niemal niewidoczne. Jest obecne poza świadomością i nauką; poza uczuciami i historią; jest obecne radykalnie i zasadniczo, niezależnie od czyjejś woli.
Zdrowy rozsądek podpowiada nam, że „coś jest nie tak” z tymi wyjaśnieniami, zauważmy jednak, że w obecnej epoce pomieszania i rozmycia pojęć taka retoryka znajduje niemały posłuch. W skrajnych wypadkach może ona zwodzić nawet niektórych katolików, w szczególności tych, którzy pragną za wszelką cenę iść z „duchem czasu”, zaś ich największym koszmarem jest ten, w którym zostają uznani za zbyt konserwatywnych i zacofanych.
Czym jest bluźnierstwo? Czy rzeczywiście w obecnych czasach mamy do czynienia z jego ekspansją? Wiele osób sądzi współcześnie, że bluźnierstwem jest co najwyżej otwarte, świadome i wyrażone wprost znieważenie Boga Ojca (względnie Syna Bożego, Ducha Świętego, Matki Boskiej) – a więc przedstawienie ich jako bytów czy postaci negatywnych, złych, które należy odrzucić i potępić. Czym innym ma natomiast być szeroko rozpowszechnione w filmach i literaturze „wadzenie się z Bogiem”, „ukazywanie postaci Jezusa w nowym świetle”, „alternatywna interpretacja Biblii”, „redefiniowanie tradycyjnego nauczania” itd. Na tym gruncie katolicy często nie wykazują się dostateczną czujnością, albo też sami nie wiedzą, co właściwie jest nie w porządku z kolejnymi dziełami, w których Jezusowi czy Bogu Ojcu przypisuje się coraz bardziej niezwykłe role. Problem komplikuje się przede wszystkim dlatego, że bardzo wielu artystów (ale też i filozofów czy teologów) maskuje swoje bluźnierstwa tym, że „przecież nie występują przeciw Bogu”, że w rzeczy samej „doceniają Jezusa”, traktują go jako postać pozytywną, a nawet wybitną – tyle że postrzegają go inaczej niż Kościół Rzymski.
W największej ogólności moglibyśmy rzec, że już samo to jest (mniejszym lub większym) bluźnierstwem – opisywanie osób Trójcy Świętej w sposób niezgodny z nauczaniem Kościoła, w sposób z nim sprzeczny. Zupełnie drugorzędne jest tu to, czy autor raczył „docenić” postać Chrystusa lub „uwielbić” Boga. Cóż z tego, że docenił Chrystusa, jeśli jest On dla niego jedynie „największym z moralistów, lecz wciąż tylko człowiekiem”, cóż z tego, że chwali Boga np. za dzieło stworzenia, skoro jednocześnie przypisuje Mu np. „bycie całym Wszechświatem” (panteizm) albo „bycie Światłem, które na równych prawach dopełnia się z Mrokiem w kosmicznym tańcu przeciwieństw” (pogląd typowy dla niektórych quasi-gnostyków).
Warto zatem pokusić się o krótki przegląd masek i obliczy współczesnego bluźnierstwa. Umyślnie nie mam tu zamiaru pisać o tych, którzy wprost i otwarcie atakują chrześcijaństwo, Kościół, Boga i Syna Bożego (vide teistyczni sataniści). Interesuje mnie raczej mętny i niepewny obszar pogranicza.
Jak wspomnieliśmy wcześniej, częstym zjawiskiem jest we współczesnej sztuce (a także w filozofii i teologii) przedstawianie Jezusa Chrystusa jako postaci wybitnej, godnej naśladowania, wyjątkowej – ale będącej wyłącznie człowiekiem, żydowskim rabinem sprzed 2 tysięcy lat, który podjął misję przekształcenia plemiennego judaizmu w uniwersalistyczną religię miłości. Jezus staje się po prostu jednym z wielu moralistów, nauczycieli, mistrzów duchowości, którego porównać można do Mahometa czy Buddy. W nieco zmienionej wersji tego poglądu Jezus istotnie jest głosem ze świata nadprzyrodzonego, prorokiem natchnionym przez Boga (czy raczej przez „boskość”, „Absolut” etc.), ale Mahomet czy Budda są nimi również – a wszelkie różnice pomiędzy ich naukami mają drugorzędny, „egzoteryczny” charakter. Taka wizja jest popularna w new age, a także w tzw. tradycjonalizmie integralnym i perennializmie (R. Guénon, F. Schuon, H. Smith, M. Lings). Nie trzeba dodawać, że oczywiście kłóci się to z nauczaniem katolickim i stanowi radykalne umniejszenie roli Jezusa i rzeczywistego sensu Jego posłannictwa.
Kościół naucza, że Syn Boży był do nas podobny we wszystkim prócz grzechu. Z tego też powodu negatywnie ocenić należy te przedstawienia filmowe czy literackie Jezusa, w których ulega On różnego rodzaju grzechom, w których się im poddaje. Jezus jako furiat z napadami złości, Jezus jako „zwykły człowiek ze wszystkimi słabościami”, Jezus jako konkubent Marii Magdaleny czy homoseksualista – sztuka współczesna, zarówno popularna, jak i „awangardowa”, obfituje w takie motywy. Oczywiście mówi się przy tym, że celem nie był atak na tę postać, a wręcz przeciwnie: przybliżenie Jezusa, pokazanie Jego „ludzkiego oblicza” itd.
Bardzo poważnym problemem jest powszechne dziś bawienie się we własne interpretowanie misji Chrystusa. Jezusa przestaje się traktować jako Syna Bożego, który odkupił grzechy ludzi śmiercią męczeńską na krzyżu – a zaczyna się myśleć o nim jako o reprezentancie tych czy innych grup społecznych i dziwnych ideologii. Najczęściej są to zresztą środowiska i idee odległe od nauczania katolickiego. Jezus staje się więc Murzynem, który umarł za wyzwolenie czarnych spod dominacji białych (pogląd niektórych murzyńskich sekt religijnych). Może być też aryjskim herosem, poniżonym przez rasę żydowską z przyczyn rasowych (taką „teologię” budowali niektórzy ideologowie hitleryzmu, nie przeszkadzało to narodowym socjalistom krzewić poglądu o złowrogim Jezusie z Nazaretu – Żydzie, którego „semickie” nauki skaziły pierwotnie czyste, indoeuropejskie pogaństwo). Wyrazistym przykładem jest też lewicowy nurt „teologii wyzwolenia”, w którym Chrystus przedstawiany jest jako męczennik klasy robotniczo-chłopskiej, zbuntowany przeciw materialnemu wyzyskowi i nierównościom społecznym. Ba, dla prowokacji przedstawia się Jezusa nawet jako homoseksualistę, mesjasza ruchu LGBT, terroryzowanego przez heteroseksualną większość.
Powszechne jest również traktowanie Chrystusa bez należytego szacunku. W tym przypadku niekoniecznie musimy mieć do czynienia z herezją w sensie doktrynalnym – niewątpliwie jednak uwłacza Bogu przedstawianie go w sposób ośmieszający, niepoważny, żartobliwy. Nie znaczy to oczywiście, że chrześcijaństwo walczy z poczuciem humoru – pamiętajmy jednak, że dowcip nigdy nie przeniknie do pewnych głębszych obszarów duchowości. Majestat w aurze komediowej przestaje być majestatem, zarazem autentyczne zło dzięki przedstawieniu w sposób żartobliwy zawsze sprawia wrażenie mniej groźnego, niż jest w rzeczywistości. Dziś natomiast Jezus pojawia się na niezbyt mądrych i niezbyt zabawnych obrazkach, kolportowanych w internecie, staje się bohaterem żartów, kreskówek („South Park”), sloganów reklamowych etc. Jego imię traktowane jest niedbale, wykorzystywane „dla jaj”, „dla zgrywy”. Wymownym przykładem może być tu liczba zespołów rockowych, które mają w nazwie imię Chrystusa: Teenage Jesus and the Jerks, Jesus and Mary Chain, Black Leather Jesus, Jesus and the Gurus, Jesus Chrysler Suicide, Jesus Lizard, Jesus is a Noise Commander. Niekoniecznie intencją muzyków było jawne, otwarte bluźnierstwo, wrogość wobec chrześcijaństwa – ale to żadne pocieszenie. Zjawisko świadczy bowiem o tym, że imię Syna Bożego wyrywane jest z pierwotnego kontekstu, używane bez potrzeby (drugie przykazanie!), zestawiane z czymś banalnym, brzydkim czy głupim. To wymowny przykład postępującego demontażu pewnych obowiązujących niegdyś w naszej kulturze pojęć i konwencji. To audycja ze świata ruin.
Niepokojącym zjawiskiem jest także zbyt dowolne (by nie rzec: frywolne) posługiwanie się postacią Chrystusa czy Jego Męką w sposób symboliczny, metaforyczny. Dla każdego świadomego katolika Jezus to konkretna postać, Jego ukrzyżowanie, śmierć i Zmartwychwstanie to konkretne wydarzenia, które mają określony wymiar. Dopuszczamy, oczywiście, budowanie w niektórych okolicznościach analogii pomiędzy cierpieniem ludzi w różnych miejscach i epokach – a cierpieniem Chrystusa. Jest to jednak teren, na którym łatwo popaść w przesadną egzaltację, skupić się na zewnętrznych podobieństwach – albo dojść do wyolbrzymienia pewnych spraw. Rozumiemy określenie „Golgota Wschodu”, ale już pojmowanie Polski jako „Chrystusa narodów” jest dyskusyjne. Cóż zatem począć z wizerunkiem ukrzyżowanego skinheada, na który można natrafić w subkulturowych pisemkach? Oto „męka” skinheada: został „ukrzyżowany” przez nieprzychylne mu media i wrogie społeczeństwo. Umieśćmy go zatem na krucyfiksie w miejscu Jezusa – nie bacząc na to, że mniej lub bardziej uzasadnione pretensje „łysogłowych” do świata nijak nie przystają ani do rozmiarów Męki Pańskiej, ani do jej sensu. A przecież „crucified skin” to tylko jeden z tysięcy przykładów. Mieliśmy już plakat reklamowy filmu „Skandalista Larry Flynt”, gdzie główny bohater, wydawca pisemek pornograficznych, został przedstawiony jako swego rodzaju „Chrystus pornografii”, ukrzyżowany na kobiecym łonie (odzianym w bieliznę).
Do Jezusa porównywany był też (na okładce „Newsweeka”) Janusz Palikot, bohaterami podobnych fotomontaży i utożsamień stawali się też bojownicy ruchów gejowskich, feministki czy popowa piosenkarka Ciccone („Madonna”) itd. Znamienne, że najczęściej chodzi tu o osoby, których ideały są zupełnie odległe od katolickiej ortodoksji. Obłudnie próbuje się więc tłumaczyć, że w istocie „prawdziwy Jezus” („Jezus taki, jakim był”) opowiedziałby się po ich stronie. Argumentuje się też, że krzyż i postać Jezusa to „uniwersalne symbole każdego cierpienia”, „metafory wszelkich prześladowań”, będące własnością całej ludzkości. Skrajnym i dość absurdalnym przykładem takiego postępowania jest wystawiana pod koniec roku 2011 przez jedno z radykalnych środowisk ekologicznych quasi-sztuka „Droga krzyżowa karpia”. Karp stał się tu figurą Chrystusa, a jego droga ze stawu na stół wigilijny odmalowana została jako ciąg czternastu stacji dramatycznego i niezawinionego cierpienia. Męka wyjątkowego Boga-Człowieka, mająca wyższy (duchowy) wymiar, zostaje więc zrównana z losami bezrozumnej ryby. Jest to groteskowe także z tego względu, że proces spożywania jednych organizmów żywych przez inne to w naturze zjawisko najzupełniej naturalne, a więc konsumpcja karpia przez ludzi jest mniej więcej tak samo „niemoralna”, jak konsumpcja owadów, mięczaków i skorupiaków przez tegoż karpia.
Ten krótki przegląd pokazuje, że mniej lub bardziej poważnych bluźnierstw jest obecnie więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. W niektórych przypadkach należy brać poprawkę na to, że twórcy naprawdę mogli mieć dobre intencje, a błędy są wynikiem tego, że wyrośli w środowisku zupełnie odległym od katolickiej ortodoksji, nasiąkli złymi wpływami itd. Częściej mamy jednak do czynienia z ludźmi, którzy z premedytacją podejmują polemikę z nauczaniem katolickim, posuwając się przy tym do skrajności i zupełnie zniekształcając rzeczywisty obraz Boga, sens Pisma Świętego czy postać Maryi. Wszystko badajcie, a co szlachetne – zachowujcie, uczy św. Paweł. Pisze też jednak: Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór zła (1 Tes 5,22). W dzisiejszych czasach, kiedy większość muzyków, reżyserów, pisarzy, poetów, filozofów i uczonych nie jest katolikami (a raczej ateistami, agnostykami, deistami, „ale-katolikami”, protestantami, buddystami lub konstruktorami własnych, prywatnych religii) – należy być wyjątkowo czujnym. Przebieranie w tym, czego dostarcza współczesna kultura, to niestety często bardzo trudny slalom.