Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Przypadki Dernière Volonté
Co prawda minęły już te krótkie lata burzy i naporu, kiedy to garstce dzielnych wojaków internetowych – z niżej podpisanym włącznie – wydawało się, że muzyka militarno-industrialna czy neofolkowa stanie się zarzewiem „czegoś więcej”, ale i tak warto czasami wrócić w te zaklęte rewiry.
Oczywiście to tylko muzyka, do tego muzyka w gruncie rzeczy prosta, operująca pewnymi sloganowymi nieledwie schematami – i raczej niemogąca stanowić gruntu pod cokolwiek więcej niźli kolejna subkultura dla tych, którzy chcą być bardziej oryginalni niż ramówka porannego programu radiowego. Cóż dopiero mówić o jakimś odrodzeniu Europy i innych fantazmatach.
Tak czy inaczej, Dernière Volonté to gwiazdor gatunku – i to taki, o którym mówi się czasem, że ów gatunek opuścił. Podobną drogą poszli grajkowie z Der Blutharsch, acz tam doszło do przepoczwarzenia się lidera z butnego pseudofaszysty w wąsatego hipisa, odurzonego przybrudzonym, gitarowym rzężeniem, lokującym się gdzieś na przecięciu Black Sabbath i rocka mocno psychodelicznego.
Geoffroy D., odpowiedzialny za Dernière Volonté, wybrał diametralnie inną ścieżkę ewolucji, rozwoju czy też transgresji. Świadczą o tym choćby ostatnie cztery albumy pełnoczasowe: Devant le miroir, wydany jeszcze w roku 2006, Immortel, Mon meilleur ennemi oraz najnowszy, tegoroczny – Prie pour moi.
Progres Dernière Volonté zasadzał się na tym, by z posępnego, zmilitaryzowanego industrialu, zmieszanego z dark ambientem (album Obéir et mourir z roku 1998), iść coraz bardziej w stronę piosenek, zresztą chwytliwych i na swój sposób porywających. Z początku były to – jak na Le Feu sacré czy Les Blessures de l’ombre – kompozycje militarno-neoklasyczne, w których organowe melodie wyszły z ambientowego tła, nabierając życia i układając się w struktury tyleż podniosłe, co i dziarskie niczym dobre chęci małego dobosza. Ten zresztą ciągle był obecny, wybijając na kotłach i werblach rześkie, marszowe rytmy.
Dernière Volonté zdołał w ten sposób opracować swój odrębny, specyficzny styl i mogło się wydawać, że proces ewolucji jest zakończony, a teraz pozostanie tylko odcinać kupony. Co prawda do tego etapu też dojdziemy, ale przy Les Blessures de l’ombre (rok 2003) było na to jeszcze za wcześnie. Oto rok 2006 przynosi materiał wspomniany nieco wcześniej, mianowicie Devant le miroir. Tu już wyraźnie słychać, że Geoffroy wyzwala się z „wojenkowego” schematu, obficie czerpiąc z estetyki pop – przez co rozumieć należy oczywiście nie współczesne gwiazdki, ale raczej klimaty new romantic, cold wave czy synth-pop.
Była to płyta melodyjna, wpadająca w ucho, romantyczna i nostalgiczna, ale jednak niepozbawiona pewnego militarnego szlifu i szyku. Mały dobosz może i został zdemobilizowany, może i złapał fuchę w kabarecie czy orkiestrze strażackiej, ale stare przyzwyczajenia pozostały. Tu sekwencja rytmiczna niepokojąco zbliży się do marszowego warkotu, tam melodia nieoczekiwanie nabierze znanego z dawniejszych lat patosu – i w słuchaczu znów rodzi się mgliste wspomnienie owych jüngerowskich „zamków zbudowanych po to, by je szturmować”. Panowanie i forma bytu, c’est la vie.
Następne albumy jeszcze bardziej odrywały się od militarnej sztancy, a jednak nigdy nie odeszły od niej całkowicie. Prawdą jest, że Immortel i Mon meilleur ennemi to materiały zgoła taneczne, a do tego na wskroś „elektrotechniczne” brzmieniowo. A jednak nawet i tam wyczuwalny jest ów drapieżny, legionowy puls, któremu zresztą towarzyszy nieodmiennie także i nutka nostalgii rodem z francuskiej chanson.
Najnowszy album – Prie pour moi – wędruje (ba, maszeruje) ścieżką wytyczoną przez poprzednie. Znów więc otrzymujemy pakiet kilkunastu wpadających w ucho piosenek, o kołyszącym rytmie i romantyczno-heroicznych tekstach, śpiewanych zamyślonych głosem. Zasadniczym generatorem melodii, jeśli można tak to określić, są organy (elektroniczne, rzecz jasna, ale przy dzisiejszym poziomie rozwoju techniki niewiele to zmienia). To upodobanie do quasi-kościelnych brzmień organowych wypływa ponoć (według deklaracji samego artysty) z wiary katolickiej tudzież bycia ministrantem w dzieciństwie.
Co ciekawe, nowa płyta zdaje się stanowić nieco silniejsze nawiązanie do militarnego stylu niż dwie poprzednie (przy czym mówiąc o płytach, pomijamy tu single, kompilacje itd.). Można odnieść wrażenie, że Prie pour moi, nie tracąc taneczno-piosenkowego polotu, ma w sobie neoklasycznego patosu tyle mniej więcej, co Devant le miroir. Zresztą, być może to tylko urojenie niżej podpisanego, wrażenie czysto subiektywne. Co prawda byłoby zabawne, gdyby teraz Geoffroy D. powrócił do korzeni swej twórczości i stopniowo dobił do spalonego portu muzyki industrialnej, cuchnącego smołą i prochem – ale mimo wszystko nie zanosi się na to. Obecnie kondycja Dernière Volonté przypomina equilibrium takich projektów jak Ianva czy Triarii. Artysta nie stawia na oryginalność, a przynajmniej nie na oryginalność pojętą jako rewolucjonizowanie i nicowanie własnych osiągnięć. Przeciwnie – znalazł pewną niszę, interesującą, choć dość wąską – i w tym obszarze rzeźbi kolejne, podobne do siebie, choć wciąż urokliwe dzieła.