Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Pytania bez odpowiedzi
Sztuka naszych czasów – przy czym de facto mamy tu na myśli ostatnie dwa wieki z naddatkiem, a więc epokę rozpoczętą romantyzmem, a dogorywającą w atmosferze postmodernizmu (choć i ten się podobno skończył) – lubuje się w tym wszystkim, co określić można jako nieortodoksyjne. Mniejsza o to, które rzeczy takie właśnie są. Istotny jest fakt, że nic tak nie rozbudza entuzjazmu krytyków jak atmosfera łamania konwenansów, zadawania pytań, burzenia przyzwyczajeń, generowania niepewności etc.
Nie zawsze efektem tego sposobu myślenia jest sztuka słaba – bynajmniej. I nie zawsze ten sposób myślenia i odczuwania jest zły, bo przecież człowiek potrzebuje pewnego wentyla, poprzez który upuści część z tego, co leży mu na sercu. Część z tego, czego nie rozumie i co go boli. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze: nawet sztuka cywilizacji tradycyjnych, nierzadko silnie skodyfikowana i schematyczna, wyrażała naturalne lęki i wątpliwości człowieka, by wspomnieć choćby tylko epos o Gilgameszu.
Wszystko to jednak nie zmienia faktu, że w naszych czasach to podejście osiągnęło niespotykane wcześniej rozmiary. Na gruncie religii prosta hagiografia jawi się jako banał, podobnie jak prosty wyraz ufnej wiary, zwłaszcza związanej z tym, co nazywamy „prawem” (w takim sensie, w jakim muzułmanie mówią o szariacie). To, co porywa odbiorcę, to „wadzenie się z Bogiem”, „stawianie pytań bez odpowiedzi”, „przyjmowanie nowej perspektywy” etc.
O tym wszystkim trzeba pamiętać, gdy spojrzy się na najnowszy film Marcina Scorsese. W gruncie rzeczy Milczenie dość wiernie odwzorowuje powieść Endō Shūsaku pod tym samym tytułem, tak więc podobne uwagi można odnieść do książki. A zatem nie jest to po prostu książka o japońskich męczennikach wiary chrześcijańskiej. To lektura, która nie kończy się żadnym zrozumiałym, jednoznacznym wnioskiem. Autor – i tak samo reżyser – stawia pewne pytanie, a może raczej porusza temat, zakreśla krąg refleksji. Sugeruje coś, ale nie do końca jest jasne, co właściwie.
Jak wiadomo, rzecz bazuje na kontraście dwóch postaw i sytuacji. Z jednej strony Krzysztof Ferreira, postać historyczna: portugalski ksiądz, który pod wpływem tortur traci wiarę, a w każdym razie wyrzeka się jej formalnie i publicznie. Zostaje japońskim uczonym, przystępuje do jednej ze szkół czy też sekt buddyzmu zen – i otrzymuje żonę. Współuczestniczy w tropieniu chrześcijan, pisze także coś w rodzaju kontrapologetyki, a mianowicie książkę wymierzoną w chrystianizm i przeciwstawiającą mu rozsądek myśli wschodniej. Z drugiej strony: dwaj portugalscy księża, którzy próbują odtworzyć obumierające wspólnoty chrześcijańskie, a zarazem dotrzeć do Ferreiry, by przekonać się, czy pogłoski o jego apostazji są prawdziwe.
Jeden z tych księży – główny bohater – finalnie również wyrzeknie się wiary. Drugi poniesie śmierć męczeńską. Ten pierwszy złamie się nie ze względu na samego siebie, bo ostatecznie to nie on podlega najcięższym torturom. Powodem są inni: japońscy wieśniacy, których buddyjskie władze wykorzystują jako narzędzia moralnego szantażu. Ich los zależy od kroku, który podejmie ksiądz Rodriguez. Dopóki nie ustąpi, dopóty będą potwornie torturowani i stopniowo mordowani. Japońscy urzędnicy usiłują w perfidny sposób przedstawić to tak, jakby cierpienia wieśniaków były jawnie wywołane przez Rodrigueza.
Recenzenci prześcigają się w podkreślaniu tego, jak bardzo film „stawia pytania” i „skłania do przemyśleń”. W rzeczy samej, tak właśnie jest. Ale od razu rzec możemy, iż jeśli cokolwiek z filmu i książki wynika, to jest to wniosek pesymistyczny. Inna rzecz, że nawet i ten pesymizm pozostaje niejasny: bo nie bardzo wiadomo, czy rzecz należy odczytywać jako wyraz przeświadczenia, że Boga nie ma lub nie jest nami zainteresowany. Sam reżyser dedykuje swą pracę japońskim chrześcijanom; ba, opatrzył ją nawet hasłem Ad Majorem Dei Gloriam. To jeszcze bardziej gmatwa sprawę.
Gdy wszędzie tyle mówi się o „wadzeniu się z Bogiem”, wtenczas człowiek czuje się cokolwiek nieprzyjemnie, przypominając o szariacie, a więc o prawie. Pozostając przy tej muzułmańskiej terminologii, możemy powiedzieć, że islam (poddanie się Bogu) ma sens tylko wtedy, gdy tariqa (a więc droga mistyczna, kontemplacyjna, głębia wiary i boskiej mądrości) współistnieje z szariatem (czyli z przestrzeganiem prawa). W kontekście Milczenia trzeba sobie powiedzieć jasno: jakkolwiek nie byłoby to ciężkie, to jednak wszystko wskazuje na to, że właściwą postawą chrześcijanina jest wytrwanie w wierze niezależnie od bólu fizycznego i psychicznego. Naturalnie nie znaczy to, że każdy, kto się złamie, zaciąga ciężką winę. W istocie być może nie zaciąga żadnej, jeżeli cała sprawa jest rezultatem zaciemnienia umysłu przez ciało, które frontalnie przegrało. Nigdy jednak nie można z góry nastawiać się na taki scenariusz: włączać go w swoje kalkulacje czy zachęcać doń innych. Katolicyzm rozumie oczywiście potrzebę ukrywania wiary w pewnych okolicznościach, ale nie wydaje się, by mieściło się w tym – choćby nawet wymuszone i nieprawdziwe – zapieranie się wiary tudzież maskowanie jej udziałem w błędnych kultach. Tak daleko nasza takija nie może iść.
Z tej perspektywy księża Ferreira i Rodriguez zbłądzili. Co ciekawe, reżyser (i autor powieści) chyba temu nie przeczą. Lub inaczej: przedstawiają całą sytuację jako klincz bez wyjścia. Z jednej strony bohaterowi niejako „objawia się” głos Jezusa Chrystusa, który sam zachęca go do podeptania fumi-e w imię miłości do cierpiących bliźnich, jak też w imię tego, że po to Logos przyszedł na świat, aby znosić ból, aby po nim deptano. Z drugiej strony, końcówka filmu wyraźnie pokazuje, że mamy do czynienia z ludźmi przegranymi. Ich krok ocalił niektórych, ale przecież nie zakończył prześladowań jako takich. Im samym nie dano spokoju: byli inwigilowani i kontrolowani, a swoje odstępstwo musieli rytualnie powtarzać. Reżyser daje nam do zrozumienia, że być może zachowali wiarę, że przynajmniej co do Rodrigueza można to podejrzewać – ale wiary tej nigdy nie okazywali publicznie. Nie sprawowali mszy, nie modlili się, nie nosili emblematów religijnych. Posłusznie uczestniczyli we wszystkim, co im nakazano.
I nie wygląda na to, by ten tryb życia dawał im radość, poczucie spełnienia i sensu – czy to docześnie, czy duchowo. Przeciwnie, tak Ferreira, jak i Rodriguez to po apostazji ludzie wyczerpani, funkcjonujący zgoła mechanicznie, niewiedzący, gdzie się podziać.
Zapewne pójdę tu pod prąd wszystkich recenzji, ale cóż: choć nie jestem entuzjastą przesadnej dydaktyki i ostentacyjnych moralitetów, to jednak w tym przypadku wolałbym, aby film przynosił jakąś konkluzję. Film i książka, bo na gruncie przesłania mowa o tym samym. Wszystko jednak rozmywa się w pytaniach, w wątpliwościach, w niepewności, w zadumie. Naturalnie, każdy może sobie poszukać własnej odpowiedzi.
Od strony artystycznej film jest bez zarzutu. Trwa niemal trzy godziny (bez dwudziestu minut), a jednak nie nudzi. Akcja toczy się w tempie umiarkowanym, wrażenie robią sceny przyrody japońskiej, gra większości aktorów również stoi na wysokim poziomie, choć może główny bohater jest z początku odtwarzany zbyt „hagiograficznie”. Ale zapewne taka była intencja reżysera: przeciwstawić ów czysty idealizm złu i niepewności otaczającego świata.
Milczenie (Silence), reż. Martin Scorsese, premiera: 2017 r.