Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Rok do roku
Autor tych słów począwszy od roku 2006 tylko raz (w 2007) nie był 11 listopada w stolicy naszego nieszczęśliwego państwa. W pozostałych latach za każdym razem dzielnie maszerował tam, gdzie wskazywali mu organizatorzy wydarzenia i panowie milicjanci, cierpliwie znosząc czy to anomalie pogodowe, czy przedłużające się postoje – czy wreszcie urok ulicznych starć w oparach gazu, przy akompaniamencie huku końca świata, by zacytować pewnego nieżyjącego już walońskiego aktywistę politycznego. No dobrze, nie przesadzajmy – huk petard nie ma aż takiej mocy, ale i tak robi wrażenie, gdy ten raz w roku człowiek oderwie się od swych smutnych, szarych zajęć, by monotonii życia powiedzieć – nie.
Marsz Niepodległości wyewoluował ze skromnej, kilkusetosobowej demonstracji chłopców w ciężkich butach, szelkach i kurtkach lotniczych – do potężnego wydarzenia, gromadzącego dziesiątki tysięcy dzieci zepsutej Polski ze wszystkich niemal klas społecznych, z nieumundurowanymi milicjantami włącznie. Nikt dokładnie nie wie, ilu Lechitów kroczy co roku w tym pochodzie, jedni mówią o dwudziestu tysiącach – inni o dwustu, również tysiącach (sic! – taka śmiała sugestia padła w tym roku z ust jednego z ukochanych przywódców Ruchu, przemawiającego ze sceny pod Stadionem Narodowym).
W każdym razie Marsz Niepodległości stał się dla szerokich mas prawicy narodowej czymś takim jak Przystanek Woodstock dla kinderpunków – obowiązkowym, dorocznym wydarzeniem, które samo w sobie nie przynosi może wymiernych i bezpośrednich skutków politycznych, ale jest świetną okazją, by się pokazać, policzyć czy po prostu spotkać. Ciekawe jest to, że choć w tym roku Marsz reklamowany (i antyreklamowany) był znacznie słabiej niż np. rok temu – to i tak uczestniczyło w nim tyle samo, albo i jeszcze więcej ludzi.
Wśród nich była naturalnie także i delegacja Organizacji Monarchistów Polskich, uzbrojona w niepokonaną białą flagę z legitymistycznym godłem. Tym razem flaga znalazła się na samym początku pochodu, tuż za pierwszymi liniami Straży Marszu, dokładnie tam, gdzie nacierały grupki młodych ludzi z krańców wielkich miast, tam gdzie zawracają czerwone autobusy. Finalnie jednak delegacja OMP nie dołączyła do spektakularnych wydarzeń majdano-podobnych, które zostały pośpiesznie zorganizowane na obrzeżach Marszu.
Wręcz przeciwnie, przeciwko ich pałkom i miotaczom gazu nie wznieśliśmy butelek z benzyną i kamieni z bruku. Każdy krok OMP niesie pokój (i za to nas nienawidzą – bo chcemy dać szansę pokojowi) – a więc heroicznie dotarliśmy pod scenę, gdzie już instalowali się nasi umiłowani ludowi gubernatorzy.
Żywym dowodem obecności aktywisty OMP wraz z flagą tuż pod sceną jest ten oto film, zamieszczony przez jakiegoś dobrego internautę. Uściślijmy, że to, co najważniejsze, czyli ujawnienie legitymistów w kadrze, zaczyna się mniej więcej od 6 min 40 sek.
Co do przemówień, a także ogólnej atmosfery, to zarzucić można jedynie zbytnią ich ogólnikowość. Tyczy się to zwłaszcza haseł rzucanych i powtarzanych podczas pochodu, na czele z dość anachronicznymi już nawoływaniami do „obalenia komuny”, w połączeniu z okrzykami czysto historycznymi lub „ogólno-harcersko-patriotycznymi”. Najwyraźniej jednak na taki właśnie asortyment jest zapotrzebowanie w szerokich masach, nie było bowiem widać zbyt wielu oddolnych pomysłów zmiany tego stanu rzeczy.