Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Olga Ptak: Różnić się pięknie i mocno. Przyjacielskie i artystyczne spory Zdzisława Beksińskiego i Jerzego Lewczyńskiego na podstawie ich korespondencji z lat 1958–1998
Słowa użyte w tytule niniejszego tekstu zaczerpnięte zostały z listu Cypriana Kamila Norwida, który po śmierci Zygmunta Krasińskiego rozpaczał, iż „wielki to szwank postradać szlachetnie różniącego się przyjaciela, w tej epoce zwłaszcza, w której łatwiej napotkać można ludzi zapamiętale się kochających, niż umiejących szlachetnie i z miłością różnić się. (…) zawsze o niezgodę bywamy pomawiani, a w gruncie rzeczy zupełnie że co innego zbywa nam – to jest: umiemy się tylko kłócić albo kochać, ale nie umiemy się różnić pięknie i mocno”1. Czas pokazał, że nie był to problem charakterystyczny jedynie dla epoki romantyzmu. Tym ciekawiej było przyglądać się listom dwóch polskich XX-wiecznych artystów, z których każdy tak wiele w swej dziedzinie osiągnął. Wydana w 2014 roku przez Muzeum w Gliwicach korespondencja Beksińskiego i Lewczyńskiego z lat 1958–19982 nie pozostawia wątpliwości co do natury ich relacji. Nie był to związek pokrewnych dusz, umysłów podobnie odbierających i oceniających rzeczywistość, artystycznych braci. Przeciwnie – nieustanne ścieranie się światopoglądów stanowiło napęd tej wielowymiarowej znajomości. Zdzisław Beksiński jest autorem słów, które uczyniłam mottem wspomnianego opracowania: „Listy pisze się, o ile jest o czym i o ile jest coś na kształt sporu”3. Pogląd ten rozszerzyć możemy na postrzeganie przez tego artystę wszystkich relacji z ludźmi. Nie interesowały go tani poklask i klakierstwo, szukał w kontaktach z drugim człowiekiem czegoś niebanalnego, ciekawego, pobudzającego. Poszukiwał możliwości rozszerzenia swojego sposobu odbierania rzeczywistości o nowe spojrzenie.
O co najczęściej kłócili się Zdzisław Beksiński i Jerzy Lewczyński? Z czego wynikała ich odmienność i jak to się stało, że pisali do siebie i przyjaźnili się przez niemalże pół wieku? Dlaczego czekanie na przyjazd „Jureczka” potrafiło rozstroić Beksińskiemu nerwy i po co właściwie mieć przyjaciela, który potrafi nas doprowadzić do szewskiej pasji? Na jakiej płaszczyźnie udało im się ostatecznie zbudować wieloletnią i tak ważną dla obydwu relację? Na te i kilka innych pytań postaram się odpowiedzieć, analizując dostępny materiał epistolarny.
Zagadnienie różnic charakterologicznych obu twórców obszernie omówiłam we wstępie do wspomnianego opracowania4 i odsyłam do niego wszystkich zainteresowanych zgłębieniem tematu. Przypomnę tylko pokrótce zasadnicze odmienności w postrzeganiu świata przez obu panów oraz charakterystyczny rys ich pełnej emocji relacji. 9 października 1968 roku Zdzisław Beksiński pisał do Andrzeja Urbanowicza (od którego zresztą również różnił się bardzo) słów parę na temat „Jureczka”: „Znając Jurka i pamiętając, że zapowiedział się do Sanoka w drugiej połowie marca bieżącego roku, i potem przez dwa, trzy tygodnie odkładał przez cały rok na kwiecień, początek maja, koniec maja etc., oraz wiedząc, że lubi on udzielać pochopnych zapewnień, zapominając za pięć minut, o czym mówił (Marek Piasecki twierdzi, że Jurek ma »motyla w głowie«, ja raczej skłonny jestem widzieć tam wentylator), tak że nader prawdopodobny jest fakt, iż za trzy tygodnie, załatwiając jakąś niezwiązaną z przedmiotem wyjazdu sprawę, dozna nagle satori, które objawi się okrzykiem, w którym struny głosowe poruszone zostaną powietrzem wciągniętym »hyyyyyy! Urbanowicz, Zdzich, Sanok. Pełna koncentracja!… zachować całkowity spokój«, wyjmie notes, zapisze, zadzwoni do Ciebie i skrobnie enigmatyczną kartkę do mnie, po czym znowu zapomni o wszystkim pod przytłaczającym brzemieniem losu (»ja jestem ciężko chory…«)”.
Jak widać, sposób postępowania Lewczyńskiego nie odpowiadał Beksińskiemu, nierzadko wywołując w nim dość silną frustrację. Zwykliśmy tłumaczyć to tzw. niezgodnością charakterów i różnicami temperamentalnymi, jednak tym razem chciałam zaproponować odmienny punkt widzenia. To, że obaj artyści mieli diametralnie inne osobowości, wiedzą zarówno ich znajomi i przyjaciele, jak i badacze analizujący ich korespondencję lub teksty krytyczne. Spróbujmy jednak przyjrzeć się temu, co leży poza osobowością i temperamentem, czyli poza wrodzonymi lub nabytymi, ale silnie utrwalonymi elementami składającymi się na nasz obraz drugiego człowieka. Przyjrzyjmy się temu, czym charakteryzował się sposób DZIAŁANIA Jerzego Lewczyńskiego i Zdzisława Beksińskiego. I nie mam tu bynajmniej na myśli sytuacji przełomowych, analizy wielkich życiowych wyborów czy zachowań prezentowanych w momentach krytycznych. Przeciwnie – chodzi o to, jaki sposób działania wybiera mózg, gdy się nad tym nie zastanawiamy, czyli podczas codziennych, banalnych, rutynowych czynności, którymi wypełnione jest nasze życie.
Amerykański psycholog i neuronaukowiec poznawczy prof. Stephen M. Kosslyn, prócz wielu innowacyjnych odkryć z zakresu neuronauki, jest również autorem teorii trybów poznawczych, które tłumaczą różnice pomiędzy ludźmi w ich codziennym funkcjonowaniu5. Zastosował on podział na górny i dolny mózg (biegnący mniej więcej wzdłuż szczeliny Sylwiusza) – o tym, w jaki sposób zazwyczaj postępujemy, decyduje stopień wykorzystywania każdego z tych dwóch elementów. Możemy mieć bardzo zbliżoną do kogoś osobowość i zupełnie się z nim nie dogadywać albo przeciwnie – znacząco się od kogoś różnić, a mimo to żyć z nim na co dzień bez żadnych większych konfliktów. Zgodnie z zaproponowanym przez amerykańskiego badacza podziałem Zdzisław Beksiński zwykle działał w trybie stymulacji. W dużym uproszczeniu oznacza to, że choć był człowiekiem kreatywnym i oryginalnym, potrafiącym doskonale planować (głębokie wykorzystanie górnego mózgu), nie chciał i nie lubił modyfikować swoich planów pod wpływem nowych okoliczności i czynników zewnętrznych (zredukowane korzystanie z dolnego mózgu). W korespondencji z Jerzym Lewczyńskim wciąż powraca motyw konieczności pracy ciągłej, w sposób niezakłócony i nieprzerwany, który dla Beksińskiego był warunkiem koniecznym, by działanie twórcze w ogóle rozpocząć. Żadne „odrywanie się od roboty”, odkładanie czegoś na chwilę nie wchodziło w grę. Kiedy zaczynał malować, robił to po czternaście godzin na dobę z krótkimi, niezbędnymi, z góry ustalonymi przerwami na posiłki i sen. Przyjmowanie gości zrujnowałoby jego plan i choć dla wielu z nas mogłoby stanowić chwilę upragnionego oddechu, dla Beksińskiego było zakłóceniem nie do zaakceptowania, zburzeniem z góry ustalonego porządku, czyli katastrofą. Czy fakt, że Zofia Beksińska musiała codziennie przygotowywać obiad dokładnie na tę samą godzinę, był dla niej błogosławieństwem czy utrudnieniem – pozostawiam państwa ocenie.
Taki właśnie model działania popchnął Beksińskiego do napisania następujących słów: „Na skutek Twojej kartki przekładam termin rozpoczęcia robót do poniedziałku dnia 10 grudnia i liczę, że będziesz w Sanoku od 5 do 10 grudnia. Później robót przełożyć już nie mogę, chyba na styczeń, bo »wchodzą« mi w święta. Nie chciałbym doprowadzić do sytuacji, że ja będę czekać na Ciebie i odkładać roboty, a Ty w ogóle wypniesz się dupą, jak to już było co najmniej 10 razy, dlatego też czekam na potwierdzenie w dniu 28 wieczorem! Jeżeli je otrzymam (telefonicznie lub telegraficznie), odkładam roboty, odsyłam stolarza i murarza do domu (oni dwaj mają zaczynać od 30 bm., gdyż w dniu 29 muszę wynieść meble i zwolnić pokój) i czekam przez tydzień na Twój przyjazd, zajmując się rozmaitymi duperelami w międzyczasie. Jeżeli tego potwierdzenia nie dostanę, to zaczynam od 29 rano robotę i gdy przyjedziesz, nikt Cię nie wpuści, bo dzwonek będzie wyłączony, a na drzwiach kartka, iż właściciele wyjechali i będą po 27 grudnia”6. Choć wielu z nas może uznać to za absurd i sytuację niewyobrażalną, zapewniam, że Beksiński powyższą taktykę stosował i fakt, że pod drzwiami stoi ktoś, kto przebył długą drogę, by go odwiedzić, nierzadko nie powstrzymywał go przed realizacją własnych planów. Mówimy tu oczywiście wyłącznie o stosunku do gości niezapowiedzianych7.
Dla kogoś, kto tak duże znaczenie przywiązuje do planowania i trzymania się ustaleń, sposób postępowania Jerzego Lewczyńskiego mógł być trudny do zniesienia. Przez większość czasu gliwicki fotograf funkcjonował bowiem w trybie działania, korzystając z dolnego i górnego mózgu w niemalże równym stopniu. Zwykle udawało mu się dopiąć swego, często modyfikował jednak swoje plany, pozostając otwartym na propozycje nowych doświadczeń płynące do niego z rozmaitych stron. Mógł więc wybrać się w podróż do sanockiego kolegi, po drodze jednak „zahaczając”, w sposób nieplanowany, o znajomego w Katowicach albo wpadając tu i ówdzie tylko dlatego, że oto stojąc w kolejce w sklepie, usłyszał, że w takim to a takim miejscu dzieje się coś ciekawego. Powodowało to opóźnienia w realizacji planu pierwotnego, które Lewczyński mógł skwitować czymś w rodzaju „i cóż z tego”, ale dla Beksińskiego nie było to zwykłe wykroczenie – to była prawdziwa zbrodnia, czemu dał wyraz 14 lutego 1966 roku w swym liście, gdy Lewczyński nonszalancko poprosił go o odtworzenie listy zakupów: „(…) zupełnie nie potrafisz zrozumieć, że coś wymaga cholernego czasu i wysiłku także u kogoś innego, i piszesz lekko, »zrób jeszcze raz listę«, podczas gdy ja do zrobienia listy musiałem wyciągnąć wszystkie posiadane farby z kredensu w małej pracowni (tam, gdzie magnetofony) i rozłożyć na całej podłodze w dużej pracowni (jest tego ze 300 tubek). Następnie musiałem zrobić kolorami spis tego, co mam. Następnie posługując się czterema książkami z zakresu farboznawstwa oraz własną pamięcią, musiałem zrobić spis tego, co mi jest w ogóle potrzebne, i sprawdzić, czy nie zamówiłem jakiejś pozycji, która albo pełznie, albo ma zastrzeżenia w mieszaniu, albo jest wrażliwa na zasady lub siarkowodór. Następnie w przybliżeniu musiałem ustalić ilość, jaka mi będzie potrzebna, uwzględniając własne upodobania kolorystyczne i przewidywaną wydajność kolorów (nie każdy jest jednakowo wydajny z tuby, np. »błękit paryski« jest cholernie wydajny, a »ugier jasny« bardzo mało wydajny), następnie od każdej przewidywanej pozycji musiałem zgodnie z poprzednią listą posiadanych kolorów odjąć to, co już mam, po czym przepisać na czysto, po czym poskładać znowu farby i upchać je w kredensie, by się nie pomieszały, nie pogniotły etc., a miejsca i pudełek nie mam pod dostatkiem. Przy tym wszystkim chodziło jeszcze o cenę, by nie przesolić i mieć czym za to zapłacić, o ile przypadkiem dostaniesz wszystko, o co prosiłem. Zajęło mi to więcej czasu niż Tobie wszystkie starania o wszystkie farby łącznie z jazdą samochodem, bo od rana do 5 po południu, kiedy wysłałem list z nową listą do Ciebie, po czym jeszcze kartkę z uzupełnieniem. Wprawdzie to Ty robisz mi grzeczność czy frajdę, a nie ja Tobie, ale nie trzeba już facetem nabijać z tego powodu jak zdechłym psem, bo mimo, iż ja w Sanoku nic nie robię, tylko od czasu do czasu chlapnę sobie obrazek, co naturalnie nie może być nawet uważane za poważną pracę, bo właściwie to nie zajmuje zupełnie czasu, cóż tam rysuneczek, pół godziny, wesołe jest życie w Sanoku etc., to mogę także »nie mieć czasu«, bo jestem powolny, dupowaty, zanim zrobię tyle, ile ty w godzinę, to pół życia mi zleci etc., etc. Ponieważ naprzód napisałeś, że listy nie dostałeś, więc wysłałem drugą, bo brudnopis znalazłem jeszcze w koszu na śmiecie, potem piszesz, by Ci przesłać jeszcze jedną listę, a ja już nie mam brudnopisu, więc trochę mną zatrzęsła cholera (…)”8.
Zatem różnice w trybie działania obu panów są nam już znane – intuicyjnie wyczuwamy, jakiego rodzaju napięcia i frustracje mogło to między nimi powodować. Czas na zasadnicze pytanie – co przesądziło o tym, że mimo wszystko przez tyle dekad pisali do siebie, dzwonili, widywali się, bez najmniejszego zewnętrznego przymusu utrzymując tę znajomość? Otóż jedna z prawdopodobnych odpowiedzi wyłania się z zaproponowanej tu teorii trybów poznawczych. Obaj twórcy w głębokim stopniu wykorzystywali działanie górnego mózgu, czyli struktury odpowiedzialnej za planowanie i organizowanie. Jakkolwiek obaj stosowali różne (powiedzmy wprost – sprzeczne) strategie w osiąganiu celów (różny poziom korzystania z mózgu dolnego), to jednak obaj mieli duże zdolności organizacyjne. Zapewniam, że gdyby Jerzy Lewczyński nie potrafił konstruować i realizować skomplikowanych planów (wniosek taki może się nasunąć po pobieżnej lekturze niektórych listów Beksińskiego, lżącego przyjaciela za jego „roztrzepanie”), nie zostałby absolwentem Wydziału Inżynieryjno-Budowlanego Politechniki Śląskiej w Gliwicach (1951) i nie przepracowałby 30 lat w Biurach Projektów Przemysłu Chemicznego w Gliwicach na stanowisku projektanta. I rzeczywiście – to właśnie działania związane z organizacją Pokazu zamkniętego położyły kamień węgielny pod ich przyjaźń. A trzeba przyznać, że nie była to sprawa prosta – wielu na ich miejscu poddałoby się już w pierwszych tygodniach od powzięcia takiej decyzji. Co rusz wyłaniały się kolejne problemy. Jednak w liście z 12 marca 1958 roku Beksiński, niezrażony, metodycznie wymienia sprawy, które należy ustalić:
1. Określenie możliwości przestrzeni ekspozycyjnej (do zbadania tej sprawy został oddelegowany Lewczyński).
2. Sprawa powiększeń 1 × 1,5 m.
3. Sprawa ekspozycji.
4. Sprawa wglądówek.
5. Sprawa dorobienia i uzupełnienia prac.
6. Ustalenie formy listownej jako właściwej do kontaktu na tym etapie pracy.
7. Sprawa notatek dla prasy i radia9.
Kolejny dowód na to, że Jerzy Lewczyński wcale nie był roztargnionym artystą z „motylami w głowie”, znajdujemy w innym liście autorstwa Beksińskiego, również dotyczącym pracy nad organizacją Pokazu zamkniętego: „Otrzymałem dziś od Ciebie przesyłkę z »wyciągiem korespondencji« w sprawie wystawy. Widzę, że zdradzasz tendencje biurokratyczne, kolekcjonujesz pisma i załączniki, jednym słowem do twarzy by Ci było w czarnych rękawkach, jakich używają »magistrackie skryby«. Wstęp do katalogu wspaniały! Do końca życia nie wymyśliłbym lepszego! W którą stronę [się] go nie napocznie, jest tak idealnie mętny i górnolotny (…), że może śmiało służyć szczytnej idei zaciemniania rzeczy jasnych, co jest zresztą celem i istotą wszelkich wstępów i omówień. Nie sądź, że to ironia, jestem w tej chwili poważny jak trumna, a poza tym boli mnie głowa”10.
To, w jaki sposób ci mężczyźni pokonywali trudności związane z brakiem pieniędzy, papieru fotograficznego i wszelkich innych materiałów (lakier spirytusowy do gruntowania, cyna, farby, części do aparatów i innych urządzeń, cytryny, szynka…), jak nieugięcie walczyli z absurdami peerelowskiej biurokracji, jak dzielnie wspierali się w tych dążeniach, stanowić może wzorcowy przykład efektywnej współpracy. Najprawdopodobniej to właśnie odmienne podejście do rozwiązywania problemów pozwoliło im poradzić sobie z wyzwaniem takim, jak to: „Niech to szlag trafi! (…) Brak papieru. Brak wywoływacza. Brak pierścieni. Nie mogę się do niczego zabrać. Od listopada ub. roku nic nie zrobiłem ani z fotografii, ani z malarstwa i zanosi się na to, że do końca lutego nic nie zrobię. Mało mnie szlag nie trafi. Jureczku! Błagam, kup mi choć ten pierścień dystansowy (raczej pierścienie – zdaje się 3 szt.) oraz wywoływacz uniwersalny”11.
Fakt, że obaj artyści potrafili być doskonale zorganizowani, umieli szczegółowo planować i przewidywać, stanowił doskonały „punkt zaczepienia” do nawiązania trwałej znajomości. Opracowanie i realizacja planów to domena górnego mózgu, wiemy już zatem, co z pewnością łączyło artystów i pozwoliło im na stworzenie – wraz z Bronisławem Schlabsem – zespołu idealnego do zrealizowania wyjątkowego przedsięwzięcia. Idealnego, czyli takiego, który bazując na pewnej wspólnej wartości (planowanie i organizacja), potrafi wykorzystać różnice poszczególnych jego członków, by stworzyć coś innowacyjnego. Trafnie podsumował to Zdzisław Beksiński w jednym z listów: „Uważam, i to jest moim najświętszym przekonaniem, że jeżeli ludzie w ogóle mają o czymś ze sobą rozmawiać, to powinni poruszać różnice, które ich dzielą, w celu wzajemnego lepszego poznania się, w celu zrozumienia stanowiska przeciwnika, w celu intelektualnej rywalizacji i przekonania się, czyje stanowisko weźmie górę. Odkąd świat istnieje, odtąd zawsze jedna koncepcja brała górę, inna przegrywała. Prosta reguła dialektyczna”12.
W ten właśnie sposób, po wielu miesiącach ustaleń i zmagań z „oporem materii”, doszło do tego ważnego wydarzenia artystycznego, a swoistość fotografii i sposobów ekspozycji prezentowanych prac stanowiły odzwierciedlenie osobowości twórców tak od siebie różnych. Jak opisał to czołowy polski historyk i znawca fotografii Adam Sobota: „Ostatecznie do wystawy zatytułowanej Pokaz zamknięty doszło 20 czerwca 1959 r. w sali zebrań Gliwickiego Towarzystwa Fotograficznego. Prace pozostały tam przez dwa tygodnie, a na nieoficjalne otwarcie przybyło ok. 25 zaproszonych gości: fotografów, sympatyków (w tym dwóch psychiatrów) i krytyków (Urszula Czartoryska i Alfred Ligocki). Każdy z artystów wystawił po kilkanaście prac. Większość wisiała na ścianach, tylko niektóre prace Lewczyńskiego leżały na stołach”13.
Tryby poznawcze wymieniane w teorii Stephena M. Kosslyna nie mają związku z inteligencją czy osobowością, a jeśli już, to z pewnością nie jest to związek bezpośredni. Ten utytułowany członek Amerykańskiej Akademii Sztuk i Nauk przy omawianiu swojej koncepcji podkreśla, że nie ma trybu lepszego i gorszego, a zastosowane przez niego rozróżnienie nie nosi znamion wartościowania. To po prostu coś w rodzaju przyzwyczajenia mózgu, nawykowego sposobu działania, który można zmienić przy odrobinie wysiłku. Pozwala nam to zrozumieć, dlaczego z niektórymi osobami rozumiemy się niemalże bez słów, a kontakt z innymi nastręcza nam trudności, pomimo że nie uzasadniają tego żadne cechy osobowości, nie zachodzi również konflikt wyznawanych wartości. Wykorzystując wiedzę dotyczącą trybów poznawczych, możemy trafniej oceniać międzyludzkie relacje. Zawsze pozostanie jednak pewna doza tajemnicy i niedającej się zdefiniować fascynacji, jaka widoczna była także w trwającej niemalże pół wieku przyjaźni sanockiego14 artysty i gliwickiego twórcy, którzy różnili się pięknie i mocno.
Korpysz T., Różnić się pięknie i mocno, [w:] „Idziemy” 2017, nr 32.
Kosslyn S.M., Miller G.W., Górny mózg, dolny mózg. Sprawdź, w jaki sposób myślisz, i naucz się robić to lepiej, tł. M. Hohol, N. Marek, Kraków 2019.
List Zdzisława Beksińskiego do Andrzeja Urbanowicza z 26 marca 1969 r.
Sobota A., Antyfotografia i ciąg dalszy, październik–listopad 1993, Muzeum Narodowe we Wrocławiu (kat. wyst.).
Zdzisław Beksiński. Listy do Jerzego Lewczyńskiego, wstęp i opracowanie: O. Ptak, Gliwice 2014 i 2015 (wydanie drugie).
Fotografia czy antyfotografia? Materiały z sympozjum naukowego 18 i 19 czerwca 2019 roku, zorganizowanego przez Muzeum w Gliwicach, red. Krzysztof Jurecki, Muzeum w Gliwicach, Gliwice 2020, str. 191, ISBN 9788395893902
1 Cyt. za: T. Korpysz, Różnić się pięknie i mocno, [w:] „Idziemy”, 6.08.2017, nr 32 (618), s. 44.
2 Zdzisław Beksiński. Listy do Jerzego Lewczyńskiego, wstęp i opracowanie: O. Ptak, Gliwice 2014 i 2015 (wydanie drugie).
3 List Zdzisława Beksińskiego do Andrzeja Urbanowicza z 26 marca 1969 roku.
4 Zdzisław Beksiński. Listy…, dz. cyt., s. 7–31.
5 Aby szczegółowo zapoznać się z teorią trybów poznawczych oraz ustalić, w którym z czterech trybów zazwyczaj pracuje nasz mózg (tryb działania, obserwatora, stymulacji, adaptacji), odsyłam do: S.M. Kosslyn, G.W. Miller, Górny mózg, dolny mózg. Sprawdź, w jaki sposób myślisz, i naucz się robić to lepiej, tł. M. Hohol, N. Marek, Kraków 2019.
6 Zdzisław Beksiński. Listy…, dz. cyt., s. 513 (list z 23 listopada 1973 roku).
7 Zapewniła mnie o tym m.in. przyjaciółka rodziny Janina Lewandowska, z którą od pięciu lat jestem w stałym kontakcie telefonicznym. Jednak podczas pracy nad książką wielokrotnie słyszałam o tym sposobie postępowania Beksińskiego z różnych źródeł. Zwykle w takich sytuacjach rzeczywiście pozostawiał on na drzwiach karteczkę z uzasadnieniem rzekomej nieobecności.
8 Zdzisław Beksiński. Listy…, dz. cyt., s. 275–276.
9 Szczegółowe rozwinięcie treści każdego z punktów oraz treść całego listu można znaleźć w: tamże, s. 41–42.
10 Tamże, s. 62 (list z 27 czerwca 1968 roku).
11 Tamże, s. 115 (list z 10 lutego 1959 roku).
12 Tamże, s. 211 (list z 15 grudnia 1963 roku).
13 A. Sobota, Antyfotografia i ciąg dalszy, październik–listopad 1993, Muzeum Narodowe we Wrocławiu, s. II (kat. wyst.).
14 Nigdy nie zdołam myśleć o Zdzisławie Beksińskim inaczej niż o artyście sanockim. To Sanok zdefiniował najważniejsze elementy jego światopoglądu i twórczości, to tam artysta się wychował, założył rodzinę, przez długi czas mieszkał. Myślę, że nie jestem odosobniona w takim sposobie postrzegania Beksińskiego.