Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Dlaczego socjalizm nie działa?
Ustrój socjalistyczny, mimo wszystkich swoich braków i spektakularnych porażek na przestrzeni ostatniego stulecia, wciąż jest obiektem marzeń sporego grona ludzi marzących o sprawiedliwości i dobrobycie. Oczywiście nie wszyscy z nich używają terminu „socjalizm” – w gruncie rzeczy wielu jest całkiem szczerze przeświadczonych, że to, za czym tęsknią, to np. „polityka prospołeczna”, „ustrój mieszany” czy po prostu „państwo opiekuńcze”. Nie będziemy w tę kwestię wnikać, bo ostatecznie to nie słowa są najważniejsze. Zresztą nawet definicja „socjalizmu” nastręcza niemałych problemów – dla jednych jest to pojęcie nierozerwalnie związane z określoną filozofią (marksistowską) i sposobem organizacji całego społeczeństwa, inni postrzegają je jako termin czysto ekonomiczny. Jedni widzą przejaw socjalizmu w samym istnieniu państwa, dla innych praktyczną realizacją programu socjalistycznego jest dopiero likwidacja własności prywatnej i objęcie gospodarki odgórnie narzuconym planem. W przypadku tej ostatniej definicji sprawę komplikuje fakt istnienia różnej maści „socjalistów wolnościowych”, głoszących wizję gospodarki uspołecznionej, a zarazem wyzbytej środków instytucjonalnego (w szczególności państwowego) przymusu.
Załóżmy jednak, że będziemy mówić o socjalizmie rozumianym właśnie jako ustrój gospodarczy oparty na centralnym planowaniu, w którym własności prywatnej nie ma – lub w najlepszym razie jest tylko formalnością, ponieważ właściciel i tak jest zobowiązany swoimi środkami gospodarować zgodnie z narzuconym planem. Większość osób mających nastawienie mniej lub bardziej wolnorynkowe zgodzi się co do tego, że taki ustrój nie działa dobrze, a nawet – że nie może dobrze działać. Często „dowodzi” się tego za pomocą argumentu empirycznego, przedstawiając losy rozmaitych państw bloku socjalistycznego i uwypuklając ich liczne słabości (ubóstwo mieszkańców, niedostatek dóbr, kryzysy gospodarcze etc.). Trzeba jednak pamiętać, że „dowodzenie” w oparciu o podawanie przykładów zaczerpniętych z historii czy ogólnie rzeczywistości – to bardzo słaby sposób argumentowania. Stosunkowo łatwo go zbić: być może ów „socjalizm” nie zadziałał, bo tak naprawdę nie był to prawdziwy, pełny socjalizm, a jedynie jego nieudolna karykatura; być może przyczyną opóźnienia krajów socjalistycznych nie był ustrój, a czynniki niezależne (klimat, wojny etc.). W istocie, tak właśnie argumentują socjaliści. Rodzi się zatem potrzeba obalenia ich modelu na gruncie teoretycznym, za pomocą metody racjonalistycznej, poprzez logiczne wnioskowanie wynikające z oczywistych aksjomatów. To właśnie jest w dużej mierze celem austriackiej szkoły ekonomii, przynajmniej jeśli chodzi o jej polemikę z konkurencyjnymi nurtami.
Czy ekonomia może obyć się bez empiryzmu, czy koncepcje gospodarcze można obalać i uzasadniać bez sięgania po „przykłady z życia”? To już inna kwestia, w grę wchodzą filozoficzne podstawy ekonomii i w ogólności metodologia nauk. Nie będziemy tu rozwijać tej kwestii, dość powiedzieć, że istotnie dla ekonomistów austriackich ekonomia jest aprioryczną nauką o ludzkim działaniu, w której możliwe są kantowskie „sądy syntetyczne a priori” – i którą należy opierać na logicznym wnioskowaniu, a nie na analizowaniu statystyk.
Oczywiście ten wstęp może wydać się przydługi wszystkim tym, którzy z ekonomią austriacką mieli już do czynienia, niewykluczone jednak, że okaże się przydatny dla zupełnych laików.
Przejdźmy do sedna. Wielu entuzjastów wolnego rynku wysuwa przeciw socjalizmowi tzw. „argument wiedzy”. Argument ten najpełniej rozwinięty został przez Fryderyka Augusta von Hayeka, który za jego pomocą dowodził niemożliwości socjalizmu. Hayek głosił, że gospodarka centralnie planowana nie może funkcjonować efektywnie, ponieważ jest niemożliwe zgromadzenie i przeanalizowanie całej wiedzy potrzebnej do opracowania ogólnego planu. Wiedza – na temat oczekiwań klientów, możliwości producentów, spodziewanych zmian pogody, rozwiązań technologicznych etc. — jest rozproszona, posiadają ją (często w ilości relatywnie niewielkiej, w sumie jednak sporej) miliony ludzi, ustawicznie się zmienia i poszerza. Jest praktycznie niemożliwe, by państwowi planiści byli w stanie zgromadzić taką wiedzę i nieustannie ją aktualizować. Stąd też ich decyzje nie będą optymalne, będą błądzeniem w półmroku, które rozbija się o rafy surowej rzeczywistości.
Takie rozumowanie przekonuje wiele osób i na pozór wydaje się logiczne, zwłaszcza gdy przedstawić je bardziej naukowym językiem. A jednak profesor Jan Herman Hoppe, wybitny teoretyk austriackiej szkoły ekonomicznej, zdecydowanie obala je w swoim szkicu Socjalizm – problem własności czy wiedzy. Hoppe celnie punktuje słabości tego sposobu myślenia, ale oczywiście nie znaczy to, że w zamian aprobuje socjalizm. Przeciwnie: krytykuje myślenie socjalistyczne, sięgając jednak po klasyczną argumentację Ludwika von Misesa, opartą na pojęciach ceny i kalkulacji ekonomicznej.
Hoppe zauważa, że istoty problemów socjalizmu nie można upatrywać w tym, że próbuje on dokonać centralizacji wiedzy. Gdyby tak było, to wówczas z bardzo podobnymi problemami musiałyby borykać się także rodziny, stowarzyszenia, kluby i firmy, nie mające nic wspólnego z państwem. Te instytucje (osoby stojące na ich czele) także planują, także zbierają informacje i wykorzystują je, a jednak nie napotykają kłopotów typowych dla państwa o ustroju socjalistycznym. Co więcej, socjalizm tak naprawdę także korzysta ze zdecentralizowanej wiedzy – Hoppe podaje centralnego planu, który może istnieć zarówno w prywatnej firmie, jak i w państwie socjalistycznym – i w którego granicach pracownicy korzystają ze swojej własnej, zdecentralizowanej wiedzy na temat miejsca i czasu, aby ów plan wypełnić.
Wreszcie nie wydaje się, by realnym problemem były techniczne ograniczenia kolekcjonowania wiedzy – w dobie szybkich i wszechobecnych komputerów można sobie wyobrazić zgromadzenie „całej wiedzy” i błyskawiczne jej przeszukiwanie. Nie w tym leży więc główny problem.
Hoppe podsumowuje argumenty Hayeka następująco: Teza Hayeka dotycząca podstawowego problemu socjalizmu jest oczywiście bezsensowna. Tym, co kategorycznie odróżnia socjalizm od firm i rodzin, nie jest istnienie scentralizowanej wiedzy albo brak stosowania wiedzy zdecentralizowanej, ale raczej nieobecność własności prywatnej, a więc cen.
To właśnie jest kluczowe: system cen. Według Misesa, za którym idą Hoppe czy Rothbard, skoro w socjalizmie nie ma prywatnej własności czynników produkcji, to nie mają one ceny rynkowej. To powoduje, że niemożliwy staje się rachunek ekonomiczny. Ceny bowiem przekazują informację o tym, co jest naprawdę pożądane i co jest dostępne. Oczywiście to jest pewna wiedza, tak to zresztą ujmuje inny austriacki ekonomista, Jesus Huerta de Soto. Zwraca on uwagę na fakt, że nawet jeśli pokonamy techniczne ograniczenia, utrudniające kolekcję wiedzy przez planistów, to jednak ta wiedza, którą uda im się zebrać – nie będzie prawdziwa, nie będzie właściwa, to znaczy nie będzie oddawać realnych potrzeb konsumentów i możliwości producentów. Dzieje się tak dlatego, że ingerencja czynnika takiego jak państwo po prostu uniemożliwia powstanie tego rodzaju informacji. Inaczej mówiąc, sam fakt interwencji planistów w rynek sprawia, że uczestnicy gry rynkowej zmuszeni są do zmiany swojego postępowania, nie wybierają zatem tych decyzji, które na wolnym rynku uznaliby za w pełni dla nich optymalne. Zostaje zatem wysłany przez nich fałszywy sygnał. Socjalizm nie jest w stanie zdobyć wiedzy o możliwościach i potrzebach ludzi, ponieważ uniemożliwia jej powstanie.
Pewnym problemem zarówno argumentacji „cenowej” Misesa i Hoppego, jak i „informacyjno-cenowej” Huerty de Soto jest fakt, że zdają się one zawierać ukryte założenie o tym, że wolny rynek generuje decyzje w jakiś sposób „najlepsze”, „optymalne”, „właściwe”, że to właśnie ceny (czy też informacja) wytworzone w rezultacie wolnej wymiany aktorów gry rynkowej – powinny być punktem odniesienia. Oczywiście wówczas wnioski, do których dochodzą przedstawiciele szkoły austriackiej, nie są specjalnie zaskakujące. To, że ingerencja państwa w jakiś sposób zaburza (zmienia) proces rynkowy, który odbyłby się bez niej – zawiera się w samej jej istocie, zapewne nie przeczą temu także jej zwolennicy. Mogliby oni natomiast odpowiedzieć austriakom: „istotnie, poprzez wywieranie wpływu na gospodarowanie własnością przez uczestników gry rynkowej, uniemożliwiamy dojście do rezultatów (np. cen) takich, jakie powstałyby bez naszej ingerencji. Mamy jednak powody (tu oczywiście musieliby je wymienić i uzasadnić), by sądzić, że rozdysponowanie zasobów sugerowane przez wolną grę rynkową nie jest najbardziej optymalnym, podczas gdy takim są nasze propozycje”. Zwróćmy jednak uwagę, że prawdopodobnie również kryteria oceny „optymalności” są według rzeczników ingerencji inne…
Rodzi się pytanie, czy to zagadnienie można w ogóle rozstrzygnąć na gruncie ekonomii. Prawdopodobnie należałoby tu wejść w obszar zagadnień filozoficznych i etycznych, a więc sięgnąć do zupełnych podstaw i z perspektywy prowadzić dalszą dyskusję. Zapraszam do niej Czytelników tego skromnego szkicu.