Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Adam Tomasz Witczak: Złudzenie „tylko-katolicyzmu”
W najnowszym numerze pisma „Pro Fide Rege et Lege” (nr 2(70) z 2012 r.) znaleźć można artykuł na temat Ludwika Veuillota, utrzymany w tonie nader przychylnym wobec tego słynnego wojownika ultramontanizmu. Opracowanie jest napisane stylem raczej chłodnym i naukowym, mimo tego jednak nie sposób nie zauważyć aprobaty dla poglądów i metod Veuillota, mało tego: odnieść można wręcz wrażenie, że autor (a jest nim nikt inny jak Adam Wielomski) świadomie nawiązuje do pewnych sporów i dywagacji nurtujących współczesne polskie millieu konserwatywne.
Zasadniczo postawę Veuillota określić można roboczo jako „tylko-katolicyzm”. Neologizm ten zapewne jest nieco pokraczny, ale myślę, że dobrze oddaje istotę rzeczy. W szczególności pasuje zaś do postawy, jaką napotkać można współcześnie wśród niektórych katolików, udzielających się na forach i portalach internetowych tudzież w mniej lub bardziej znanych periodykach. Nie jestem bynajmniej specjalistą od Veuillota, ale w tym momencie posłuży mi on jedynie jako pewien model, szanowny czytelnik zechce mi zatem wybaczyć ewentualne uproszczenia i nadużycia.
Otóż p. Wielomski pisze — co prawda nie w tekście z nowego „PFReL”, a w innym, wcześniejszym opracowaniu na temat rzeczonego Veuillota, ale nie jest to tu specjalnie istotne — że dla tego namiętnego publicysty i pisarza walka z wrogami Kościoła jest jedynym istotnym frontem polityczno-światpoglądowym, jakim winien zajmować się katolik, podporządkowując mu wszystkie inne kwestie polityczne i gospodarcze. Z tego też powodu dojrzały Veuillot nie tylko nie przywiązywał większej wagi do tego, kto rządzi (tj. czy jest to legitymistyczny lub nielegitymistyczny król, republika, samozwańczy „cesarz” etc.), ale nawet do tego, jaką konkretnie prowadzi politykę gospodarczą, wewnętrzną, zagraniczną etc. W wielokrotnie, jak sądzę, uproszczonej i zwulgaryzowanej postaci napotkać można takie podejście i dziś, choćby u pewnych publicystów, którzy chcieliby za wszelką cenę sprowadzić aktywność polityczną katolików li tylko do obrony stricte religijnych szańców, przy jednoczesnym traktowaniu spraw takich jak legitymizacja władzy, ustrój społeczny i gospodarczy etc. — jako drugorzędne (w teorii, w praktyce zaś — jako mało istotne).
Pogląd ów określić można zbiorczo jako „tylko-katolicyzm”. Występuje on, o dziwo, zarówno wśród niektórych „modernistów”, uczulonych np. na wszelką „chorą prawicowość”, „nacjonalizm” czy „szowinizm”, jak i u pewnych konserwatystów, by nie rzec tradycjonalistów, również (paradoksalnie) dystansujących się od postulatów politycznych, ekonomicznych etc. — na rzecz „samego tylko katolicyzmu”.
W skrajnej postaci skutkować może on nieco groteskowym, wiernopoddańczym przywiązaniem do każdej „ekipy rządzącej” tudzież tymczasowego dzierżymordy, szczególnie silnym, jeśli owa „ekipa” czyni pewne koncesje na rzecz religii, choćby tylko dotyczyły one spraw z obszaru przysłowiowej „kruchty” — a więc po prostu możliwości swobodnego wyznawania i głoszenia religii. Jeśli koncesje idą na tyle daleko, że władza nadaje katolicyzmowi pewne przywileje lub po prostu (choćby tylko z powodu pruderii czy staroświeckości) forsuje bardziej konserwatywne formy obyczajowości — wówczas nie pozostaje już nic innego, jak tylko złożyć wszystkie pozostałe sztandary. Cóż nam po legitymizmie, obalonych królach, zgwałconych fueros, niepodległości państwa, wielkości narodu, niskich podatkach, wolnej gospodarce, geopolityce, „przestarzałych” przywilejach i uprzedzeniach, samorządności etc. — wszystko to można na dobrą sprawę poświęcić, a na pewno nie jest to coś, o co warto byłoby kruszyć kopie, zwłaszcza w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Nie jest to postawa konserwatywna, nie jest to postawa reakcyjna. Tym właśnie my, legitymiści (choć tyczy się to też np. nacjonalistów!), różnimy się, jak sądzę, od „tylko-katolików”. Nie przeczymy oczywiście, że pewne podstawowe normy moralne są najważniejsze, nie przeczymy, że możliwość swobodnego praktykowania i głoszenia wiary to rzecz najistotniejsza, ale nie godzimy się też na traktowanie tego wszystkiego, co wymieniłem w poprzednim akapicie, jako rzeczy nieważnych, jako nieistotnych ozdobników, dodatków. W istocie, zgodzimy się z „tylko-katolikiem”, iż prawa obalonych monarchów do tronu, przywileje grup społecznych i zawodowych, wolności miast i regionów czy ekonomiczne postulaty wolności gospodarczej, swobody handlu i niskich podatków (jak te, które zawierają się w „Manifeście Ekonomicznym” Organizacji Monarchistów Polskich) — to rzeczy nieprzynależące bezpośrednio do tej najważniejszej, stricte religijnej sfery. Są to zapewne, z pewnego punktu widzenia, rzeczy, bez których — od biedy — można się obejść. Rzeczy, bez których można życie przeżyć i odcierpieć, przecisnąć się przez nie niczym cień pod ścianą. Mimo tego jednak uważamy je za integralnie powiązane z religijnymi, katolickimi fundamentami naszych poglądów. Nie jesteśmy „tylko-katolikami”. By przywołać tu słowa prof. Jacka Bartyzela: my, którym nie jest obojętne, kto rządzi… W rzeczy samej: my, którym nie jest obojętne ani to, kto rządzi, ani też jak rządzi. Kluczowe tu może być inne sformułowanie użyte przez profesora Bartyzela, gdy pisze on o utracie autorytetu przez władzę, która narusza prawo boskie bądź ludzkie (też zresztą biorące swój początek i sankcję z prawa Bożego).
Dla autentycznego konserwatysty ten obszar „prawa ludzkiego”, a więc kwestie takie jak stare obyczaje, tradycje lokalne, przyzwyczajenia, patriotyzm, tożsamość regionalna, własność prywatna, niepodległość — to wszystko, choć służebne wobec katolicyzmu, jest jednocześnie ściśle (w życiu uformowanej wspólnoty, takiej jak naród) z nim związane — i jeśli nawet niekiedy z konieczności musi zostać przesunięte na dalszy plan, to nigdy nie może zostać wzgardzone, potraktowane jako coś przypadkowego, co się do nas jedynie tymczasowo „przykleiło”.
Widać to doskonale na przykładzie hiszpańskich karlistów, których dewizą było Dios — Patria — Fueros — Rey. Owszem, fueros znajdowały się dopiero na trzecim miejscu (aczkolwiek, co jest dość ciekawe, przed rey!) — ale też nie można powiedzieć, że hasło to ograniczało się tylko do Dios, pojętego jedynie jako podstawowe koncesje na rzecz Kościoła. W karlistowskim zawołaniu nie chodzi zresztą o realizację jakiegoś abstrakcyjnie pojętego „porządku chrześcijańskiego”, rozumianego tak, jak chcieliby tego niektórzy „tylko-katoliccy” dyskutanci i publicyści — a więc jako suma pewnej ilości zakazów i nakazów moralnych, przede wszystkim obyczajowych, oderwanych w gruncie rzeczy od konkretu. Karliści walczyli o porządek w równej mierze uwzględniający chrześcijańskie normy, jak i specyficzne uwarunkowania i tradycje Hiszpanii (czy raczej — Hiszpanij). Podobnie rzecz się miała z wieloma innymi ruchami kontrrewolucyjnymi (jak jakobici czy obrońcy południa Włoch, od sanfedystów począwszy, na późniejszych o lat kilkadziesiąt brygantach skończywszy). Ten sam duch ożywiał amerykańskie Stare Południe (abstrahujemy tu od faktu, że zasadniczo było ono protestanckie), również broniące pewnych praw, sentymentów, pewnej formacji kulturowej wreszcie.
Nie znam na tyle Veuillota, by się zań wypowiadać, ale jeśli byłby w swoim myśleniu konsekwentny, wówczas musiałby stwierdzić, że np. walka hiszpańskich karlistów jest w dużej mierze zbędna. Jakże to — podpalać Hiszpanię w imię praw obalonych królów oraz własnych, szczegółowych „widzimisię ustrojowych”, gdy przecież „dla sprawy katolicyzmu” daleko lepszym rozwiązaniem mogłoby być zaakceptowanie dowolnej formy ustrojowej i próba wydłubania w niej możliwie dużego kącika dla katolików? Gdyby nawet całe amerykańskie Południe gremialnie nawróciło się na katolicyzm, wówczas ów Veuillot mógłby rzec: czegóż zatem jeszcze chcecie? Czy nie wstyd wam, gdy swobodnie możecie wyznawać katolicyzm, wszczynać burdy w imię waszych partykularnych, przemijających odrębności kulturowych i wolności gospodarczych?
Ale właśnie tym my, legitymiści, my, konserwatyści (konserwujący jednak nie „zastaną sytuację”, ale rzeczywistego ducha wspólnoty, choćby nawet zapomnianego przez wszystkich „bieżących” współplemieńców), różnimy się od minimalistycznego i na dłuższą metę złudnego programu „tylko-katolików”.
Właśnie dlatego spoglądamy z sympatią na ludowe sentymenty jakobickie, gorący temperament włoskich południowców i ich poczucie zakorzenionej odrębności, na dogłębnie hiszpańską i zarazem dogłębnie regionalną, lokalną sprawę karlistów, na prawo zwyczajowe dzielnych Irlandczyków, na wszystkie (z dokładnością, rzecz jasna, do zgodności z etyką katolicką) stare, tradycyjne wspólnoty, walczące o swoje niepisane, naturalnie wykwitłe prawa i formy ustrojowe — przeciwko najeźdźcom spod znaku prawa stanowionego, nowoczesnego państwa, centralizmu, biurokracji, pięcioprzymiotnikowych wyborów i czego tam jeszcze. Tymczasem „tylko-katolik”, jeśli chce pozostać konsekwentny, będzie musiał uznać wszystkie te szlachetne sprawy za odwracające uwagę od rzeczy najważniejszych. Poświęci zatem bez większego żalu obalonego monarchę i municypalne fueros, odda republikańskim poborcom większość ziemi, dochodu i majątku, zrezygnuje ze stosowania się do zadawnionego prawa irlandzkiego, islandzkiego, cygańskiego czy somalijskiego na rzecz spisanego kodeksu — przynajmniej w takim zakresie, w jakim nie będzie się to kłócić z jego „abstrakcyjnie katolickimi” minimami programowymi.
Dzielny Veuillot (i pogrobowcy tego sposobu myślenia) sądził, że należy, jak to opisał Adam Wielomski, przyjąć supremację interesu katolickiego nad kwestiami polityki wewnętrznej, zewnętrznej, ekonomii lub podatków. My natomiast nie uważamy, by rozdźwięk między owym interesem a wspomnianymi kwestiami był autentyczny. I kiedy w zmasowany sposób urąga się być może nie bezpośrednio samemu Kościołowi, ale własności, niepodległości, patriotyzmowi, zdrowo pojętej wolności osobistej, prawowitym władcom, organicznie wytworzonym prawom stanów i wspólnot etc. — już to wystarczy, byśmy głośno mówili, że w tych sprawach nie jest nam wszystko jedno.