Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: Niemcy w kleszczach unii walutowej (część 3)

Niemcy w kleszczach unii walutowej (część 3)

Tomasz Gabiś

Europejska unia walutowa jako system socjalistycznej redystrybucji kosztem Niemców

Utworzenie wspólnej waluty dla kilkunastu krajów Europy było podjętym na wielką, de facto kontynentalną, skalę eksperymentem polityczno-ekonomicznym, formą interwencji państwowej o zakresie i głębokości skłaniającym od początku wielu ludzi – ekonomistów, publicystów ekonomicznych i dziennikarzy – do pytania, kto i jakie koszty tego eksperymentu poniesie. Zawsze bowiem, kiedy takie interwencje się podejmuje, ktoś na nich zyskuje, a ktoś traci. Oczywiście, zidentyfikowanie beneficjentów i przegranych nie jest łatwe, zwłaszcza na początku eksperymentu. Zdarza się i tak, że początkowi beneficjenci z czasem okazują się przegranymi. Ponadto należy mieć na uwadze, że podział na beneficjentów i przegranych nie przebiega wzdłuż granic narodowych. Istnieją wszak mechanizmy powodujące, że w tym samym kraju jedni znajdą się w grupie beneficjentów, drudzy zaś trafią do grupy przegranych. Mówiąc więc, że coś dzieje się „kosztem Niemców”, mamy na myśli nie członków elity rządzącej, bankierów, szefów wielkich korporacji cieszących się specjalnymi względami polityków, lecz „zwyczajnych Niemców”, przedsiębiorców, robotników, przedstawicieli wolnych zawodów, rzemieślników, rolników itd. Ci „zwyczajni Niemcy”, ludzie pracy realnej, swoim codziennym wysiłkiem i działalnością gospodarczą wypracowują środki i wartości ekonomiczne, ściągane od nich w postaci podatków przeznaczonych potem na finansowanie ekonomicznych eksperymentów. To na nich spadają negatywne konsekwencje unii monetarnej, która jako interwencja zmieniająca cały europejski ład walutowy, a zatem i gospodarczo-finansowy, takie konsekwencje ze sobą niesie. Twórcy unii monetarnej ich nie przewidywali lub je bagatelizowali, przedstawiając i reklamując swoje działanie jako wyłącznie dobroczynne, nie kłopocząc się o ewentualne mniej dobroczynne skutki dla „zwyczajnych Europejczyków”.

Europejska unia monetarna polega na scentralizowaniu polityki pieniężnej i kursowej dla kilkunastu krajów o zróżnicowanym poziomie rozwoju gospodarczego; w jej wyniku nastąpiła walutowa integracja strukturalnie odmiennych gospodarek narodowych i rynków finansowych. Pieczę nad nią objął Europejski Bank Centralny, będący w istocie spółką banków centralnych krajów strefy euro.

Dla powstania i istnienia europejskiej unii walutowej niezbędna była w niej obecność, najsilniejszych finansowo i ekonomicznie, Niemiec. Niemcom natomiast nie była ona do niczego potrzebna – w systemie marki niemieckiej przez kilka dziesięcioleci odnosili sukcesy w sferze gospodarczej zajmując pozycję w ścisłej czołówce największych producentów i eksporterów świata. Bez Niemiec nie można sobie wyobrazić istnienia i funkcjonowania unii monetarnej. To marka niemiecka, najsilniejsza i najstabilniejsza waluta Europy stanowiła fundament, na którym zbudowano euro. Ci, którzy bez ustanku głoszą, że Niemcy są największymi beneficjentami unii walutowej, powinni sobie odpowiedzieć na dwa proste pytania. Czy jeśli dobrze prosperująca firma mająca jednego właściciela (czyli Niemcy z ich marką i Bundesbankiem) wejdzie do spółki razem z gorzej prosperującymi, często zadłużonymi wspólnikami, to kto odniesie z tego korzyść? Czy jeśli biedniejsi współwłaściciele spółki przejmą takie same udziały, uzyskają równe prawo głosu i decyzji na posiedzeniach zebrania wspólników czy zarządu spółki, będą kontrolować zasoby spółki i określać jej politykę ekonomiczną i finansową, to kto odniesie większą korzyść: ten, który wniósł najwięcej do majątku spółki, czy jego wspólnicy? Są to pytania czysto retoryczne.

Wspólna waluta mogła powstać tylko dlatego, że Niemcy wnieśli masę stabilizacyjną swojej marki do systemu euro i przyjęli na siebie ciężar utrzymania jego siły nabywczej wobec wierzycieli z innych państw. W momencie utworzenia unii walutowej Niemcy niejako podarowały innym jej uczestnikom swoje niskie stopy procentowe, swoją niską rentowność obligacji. Podzieliły się z krajami Europy B swoją wiarygodnością kredytową.

Kredyty w pesetach czy drachmach były droższe ze względu na ryzyko deprecjacji czy dewaluacji waluty: kredytodawcy żądali dodatkowej premii za to ryzyko. Wraz z wprowadzeniem jednolitej waluty europejskiej dla krajów Europy B odpadło ryzyko kursowe i wraz z nim zniknął narzut – dodatkowa opłata w oprocentowaniu. Kredyty staniały, choć na płaszczyźnie realnej gospodarki wszystko pozostało po staremu. Poprzez wprowadzenie euro i zniesienie płynnych kursów wymiany walut wyrażających różnice pomiędzy gospodarkami Niemiec i krajami Europy B sztucznie „utwardzono” miękkie, w przeszłości często podlegające deprecjacjom i dewaluacjom walut. Zaufanie, jakie świat miał do marki niemieckiej, przeniesiono na całe euro, także euro znajdujące się w rękach Greków czy Portugalczyków.

Wspólna waluta wprowadzała mechanizm redystrybucji na rzecz Europy B poprzez przekazanie jej wiarygodności kredytowej Niemiec, sztuczne obniżenie podstawowych stóp procentowych, sztuczne obniżenie kosztów zaciągania długów rządowych w formie obligacji; był to transfer niesformalizowany, niewidoczny, ukryty w samym mechanizmie i samej strukturze wspólnej waluty i wspólnej polityki pieniężnej. Mówi się dzisiaj, że jedną z przyczyn kryzysu w strefie euro jest fakt, iż w unii monetarnej znalazły się kraje o różnych poziomach gospodarczych. Tymczasem chodziło właśnie o to, żeby dzięki euro podciągnąć w górę biedniejsze kraje kosztem bogatszych. Było to pomyślane jako szczególnego rodzaju program redystrybucji bogactwa, głównie bogactwa Niemiec, najbogatszego i najbardziej gospodarczo rozwiniętego kraju w Europie. Cała strefa euro była od początku zakamuflowaną „unią przelewów”, metodą na wyrównanie poziomu gospodarczego w jej krajach członkowskich. Rzecz prosta, skutki tego eksperymentu realizującego ideały równości na kontynentalną skalę okazały się odwrotne do zamierzonych.

Wprowadzenie wspólnej waluty oznaczało ustanowienie jednolitych stóp procentowych dla całej strefy, co mogło się dokonać tylko poprzez uśrednienie – niższe stopy procentowe w Niemczech ze wszystkimi tego dobroczynnymi konsekwencjami dla gospodarki, dla inwestycji itd., musiały wzrosnąć, kiedy połączyły się z wyższymi stopami procentowymi w Hiszpanii, Grecji, Włoszech etc. Jest nieistotne, że wzrost ten mógł być tylko relatywny, istotne jest to, że w okresie marki Niemcy miały przewagę dzięki niższym kosztom refinansowania. Wraz z ustanowieniem unii monetarnej ta korzyść dla Niemców przepadła. Nastąpiła standaryzacja na niższy niemiecki poziom, także w tych krajach, gdzie stopy powinny być wyższe ze względu na niższą stopę oszczędności, wyższą inflację, deficyty w handlu zagranicznym czy — szerzej — na rachunku obrotów bieżących, mniejsze oszczędności, mniejszą produktywność, wyższe koszty pracy itd.

W strefie euro powstał system zafałszowanej konkurencji na rynku kapitałowym, uprzywilejowujący państwa o niższej efektywności gospodarczej (Europę B). Niższe stopy procentowe nie miały żadnego uzasadnienia w fundamentach ekonomicznych i wynikały jedynie z arbitralnej decyzji Europejskiego Banku Centralnego. Inflacja była w Europie B wyższa niż w Niemczech, dlatego realne stopy procentowe były tam odpowiednio niższe, częściowo nawet negatywne (spadły poniżej zera). W latach 1999-2008 realne stopy procentowe w krajach Europy B były niższe niż w Niemczech.

Jak przedstawił to Phillip Bagus w swojej znakomitej książce Tragedia euro, unia walutowa stała się odpowiednikiem wspólnego pastwiska, gdzie koszty nadmiernego wypasania, jakie za pomocą wyższej inflacji, wyższego zadłużenia, wyższego deficytu budżetowego, wyższego deficytu handlowego, wyższego deficytu na rachunku obrotów bieżących prowadzą kraje o słabszej efektywności gospodarczej, były i będą przerzucane na kraje Europy A (przede wszystkim Niemcy), czyli kraje o niższej inflacji, niższym zadłużeniu, niższym deficycie budżetowym, z nadwyżkami w handlu międzynarodowym i na rachunku obrotów bieżących.

W strukturę unii walutowej wpisany jest mechanizm redystrybucji zasobów z Europy A (głównie Niemiec) do Europy B, czyli drenowane ma być centrum na rzecz peryferii: wspólna scentralizowana polityka pieniężna była potężnym programem stymulowania koniunktury w krajach, które wcześniej miały wyższe stopy procentowe. Ustanowienie jednolitej stopy procentowej dla całej strefy spowodowało, że stopy procentowe w Hiszpanii, Portugalii czy Grecji spadły, mimo iż nie nastąpił tam ani wzrost produktywności, ani zasobów oszczędności.

Wiarygodność kredytową Niemiec przeniesiono na kraje Europy B, dzięki czemu spadła tam stopa przychodu z obligacji emitowanych przez rządy. Już w 1998 roku, kiedy zbliżał się moment wprowadzenia euro, rentowność 10-letnich obligacji Włoch, Portugalii, Hiszpanii, Irlandii (od 2001 roku Grecji), których oprocentowanie wcześniej były znacznie wyższe niż niemieckie, spadła na poziom niemiecki. Tym samym rządy tych państw mogły zaciągać długi na niższy procent niż ten, jaki musiały płacić wtedy, kiedy miały swoje własne waluty.

W strefie euro przyjęto zasadę, że obligacje państw całej strefy nie mogą nie zostać spłacone, potraktowano je wszystkie jako absolutnie pewne, dlatego banki nie musiały wykazywać odpowiedniego poziomu kapitału własnego jako bufora ryzyka. Europejski Bank Centralny nie czynił różnicy w traktowaniu obligacji rządowych państw strefy, które banki komercyjne wkładały jako zabezpieczenie przy pożyczaniu pieniądza. To uczyniło obligacje słabszych państw strefy euro tak samo atrakcyjnymi dla nabywców jak obligacje niemieckie, ponieważ banki zakładały, że obligacje greckie czy hiszpańskie są tak samo bezpieczne jak niemieckie. Innymi słowy, przez 10 lat istniały nieformalne wprawdzie, lecz realne euroobligacje, ponieważ dla inwestorów wszystkie obligacje emitowane w euro były pewne, ich rentowność od Grecji po Finlandię była na tym samym poziomie. Wprawdzie nadal w strefie euro pewną rolę odgrywała „zdolność kredytowa” kraju emitującego obligacje, jednakże odpadło specyficzne ryzyko powiązane z danym krajem, ponieważ znajdował się on teraz w strefie euro, której istnienie gwarantują Niemcy, więc traktuje się go jak pozostałych (czyt. Niemcy).

W przeszłości, jeśli dany kraj prowadził złą politykę finansową i ekonomiczną, żądano od niego wyższych odsetek od obligacji, ponieważ ryzyko, że nie zostaną wykupione, rosło. W unii walutowej ta dyscyplinująca funkcja nabywców, którzy reagowali odpowiednio do rosnących obaw o swoje pieniądze, podrażająca obligacje i sprowadzająca rząd na właściwy kurs, rozwodniła się, rozmiękczyła, rozmyła w całej strefie, ponieważ oceniano całość strefy, a nie pojedyncze kraje.

Przed powstaniem unii walutowej ryzyko, że pojedyncze rządy staną się niewypłacalne lub nie będą chciały spłacić swoich długów, odzwierciedlało się w wysokości oprocentowania rządowych obligacji; po wprowadzeniu euro różnice zanikły. Chociaż unia walutowa sama w sobie nie powinna zmienić (podwyższyć) wiarygodności dłużników, gdyż przyjęto (na papierze) zasadę, że w unii żaden rząd nie odpowiada za długi innych rządów, to jednak inwestorzy wychodzili z założenia, że de facto powstał związek państw solidarnie odpowiadających za długi. I nie pomylili się. Słusznie bowiem przewidywali, że ktoś będzie musiał utrzymać stabilność wspólnej waluty i być gwarantem wypłacalności całej unii. Tym kimś były oczywiście Niemcy, najsilniejszy gospodarczo i finansowo kraj Europy.

Jak dzisiaj wiemy, a przed czym od dawna ostrzegali niezależni ekonomiści, wspólna scentralizowana polityka pieniężna (jednolite stopy procentowe dla wszystkich krajów, zniesienie płynności kursów walutowych, równa stopa przychodu z obligacji) stała się pułapką zadłużeniową dla krajów Europy B, które dzięki przyjęciu euro zyskały międzynarodową wiarygodność kredytową, (co zawdzięczały międzynarodowej wiarygodności kredytowej Niemiec), a więc łatwy dostęp do taniego kredytu. Spadło tam ryzyko inwestycji dla inwestorów kapitału, popłynęły więc tam strumienie kapitału z Niemiec i z innych krajów. Kraje Europy B były beneficjentami unii jako importerzy kapitałów, ale w rzeczywistości tworzyła się tam inflacyjna bańka kredytowa, która w końcu pękła, pogrążając je w kryzysie.

Efektem wprowadzenia euro, a właściwie wprowadzenia jednolitej, scentralizowanej polityki pieniężnej, było sztuczne zaniżenie stóp procentowych i wyrównanie stopy przychodu obligacji. Unia walutowa odgrywała rolę lewara, za pomocą którego podniesiono kraje Europy B do poziomu niemieckiego, umożliwiając im ekspansywną politykę budżetową i gospodarczą. Kredyty w krajach o dawnej słabej walucie stały się nagle tanie jak nigdy dotąd, więc zarówno rządy, jak banki, przedsiębiorstwa i pojedynczy ludzie sięgnęli po nie. Duże importy kapitału wywołały w tych krajach kredytowy boom i „papierową” koniunkturę – boom ekonomiczny (inwestycyjny, budowlany, konsumpcyjny) bez wzrostu produktywności, wzrost gospodarczy bez realnego rozwoju; na narkotyku taniego pieniądza wzrastały płace i zatrudnienie, rozbudowywano państwo socjalne i biurokrację, inwestowano w infrastrukturę.

Kraje Europy B, gdzie przy pomocy instrumentów polityki pieniężnej zwiększono sztucznie siłę nabywczą obywateli, przedsiębiorstw, banków i rządów, wywołując napędzany kredytem wzrost popytu, mogły się dzięki temu „rozhulać z importem”, ba, „zalać swoje rynki importowanymi towarami”, w dużej mierze niemieckimi, na co wcześniej nie mogłyby sobie pozwolić. Rządy krajów Europy B bez najmniejszego wysiłku, nie zmieniając niczego w systemie gospodarczym, mogły zaoszczędzić na odsetkach, które byłyby wyższe, gdyby pozostały przy lirze czy drachmie. Euro otwarło rządom Europy B dogodną drogę finansowania wydatków.

Zauważmy tutaj, że wielokrotnie podczas dyskusji o wspólnej walucie wysuwa się argument, iż np. Grecja nie może, niestety, zdewaluować euro tak jak czyniła to z drachmą, ponieważ obecnie nie sprawuje samodzielnej kontroli nad swoim pieniądzem. Gdyby mogła, to by zdewaluowała, aby „podnieść konkurencyjność” swoich towarów. Jak pisaliśmy wyżej, dewaluacja drachmy jest konieczna po prostu z tego względu, że jej wysoki kurs (w postaci euro) nie odpowiada realiom ekonomicznym Grecji i jej stosunkom handlowym z innymi krajami (sama dewaluacja spowoduje, jak wiadomo, podrożenie importu, więc jej rola jako „wzmocnienie konkurencyjności” jest iluzoryczna). Nie można mieć wszystkiego naraz: kraje Europy B chciały euro, a więc niskich stóp procentowych i niskiej rentowności obligacji, aby móc się tanio zadłużać, ale jednocześnie musiały zaakceptować, że nie od nich zależy dewaluowanie swojej waluty; kiedyś mogły sobie dewaluować walutę co tydzień, ale dlatego też ich wiarygodność kredytowa była niska, stopy procentowe – wysokie, rentowność obligacji – wysoka, dostęp do kapitału – utrudniony. Czasami ma się wrażenie, jakby nasi publicyści zakładali (teoretycznie), że problem dałoby się rozwiązać metodą, której porzucenie było warunkiem tego, aby można było korzystać z taniego kredytu i zaciągać długi na niski procent.

Mechanizmy monetarne funkcjonujące w strefie euro umożliwiły boom importowy, ponieważ takie państwa jak Grecja, Hiszpania czy Portugalia, mimo iż realnie niewiele się w nich pod względem gospodarczym zmieniło, mogły sobie teraz pozwolić na zwiększony zakup towarów zagranicą. Wzrósł więc także import z Niemiec. Tu leżą źródła wzrostu importu niemieckiego do krajów Europy B, w których dzięki wspólnej walucie nastąpił relatywny (finansowany kredytem) wzrost dobrobytu, tzn. zwiększono sztucznie siłę nabywczą obywateli i przedsiębiorstw. Otrzymały one swoistą dywidendę z tytułu przynależności do strefy euro, tyle tylko, że dywidenda nie bierze się – jak wiadomo – z powietrza, tylko ktoś musi ją wypracować. Wypracowali ją „zwyczajni Niemcy” (jak również Holendrzy, Austriacy, Finowie).

W roku 2000 Grecja importowała z Niemiec towary za 6,5 mld, a w 2009 za ok. 8 mld euro. W tym samym czasie grecki eksport do Niemiec pozostawał na poziomie mniej więcej 2 mld euro, czyli stale rosła nadwyżka zakupów Grecji nad sprzedażą. Podobna sytuacja była w Portugalii i w innych krajach Europy B, które „zalewały swoje rynki importowanymi towarami z Niemiec”, ale jednocześnie same „nie zalewały Niemiec swoimi towarami” w odpowiedniej ilości. W rezultacie miały duże, kumulujące się z roku na rok, nadwyżki importowe.

Zatem zasadnicze pytanie, które należy zadać, to nie, dlaczego Niemcy mieli nadwyżki eksportowe, dlaczego rósł eksport (sprzedaż) ich towarów do Grecji, gdzie cieszyły się zawsze dobrą sławą, ale jak doszło do tego, że nagle, nie wiadomo jak i skąd, Grecy wzięli pieniądze na zwiększony import (kupno) niemieckich towarów. Jak to było możliwe, że „rozhulali się z importem” i zaczęli „zalewać swój kraj importowanymi towarami”? Jak to jest możliwe, że ktoś kupuje więcej, niż sam sprzedaje? Fakt, że ktoś sprzedaje więcej niż kupuje, nie jest niczym tajemniczym, wyjaśnienia natomiast wymaga sytuacja, kiedy ktoś może kupować więcej, niż sam sprzedaje.

Wyjaśnienia szukać należy w tym, o czym pisaliśmy wyżej: dzięki wspólnej polityce monetarnej Grecy mogli przez kilka lat zaciągać tanio kredyty, finansując w ten sposób lukę pomiędzy wartością swojej sprzedaży (eksportu) a wartością zakupów (importu). Nie istnieje żaden inny czarodziejski sposób pozwalający na to, żeby ktoś mógł kupować (importować) jakieś towary, jednocześnie nie sprzedając (eksportując) odpowiednio wielu własnych towarów.

Przedsiębiorstwa, konsumenci, rządy, banki w krajach Europy B mogły się zadłużać; wcześniej nie mogłyby tego robić w takim zakresie, teraz zaciągały kredyty i zalewały swój rynek towarami niemieckim, kredytów zaś na zakup niemieckich towarów udziały hojnie miliardami euro m.in. niemieckie banki i instytucje finansowe, towarzystwa emerytalne, ubezpieczeniowe etc. Innymi słowy, wysokie nadwyżki importowe krajów Europy B były możliwe m.in. dlatego, że również Niemcy pożyczali im pieniądze, za które te kraje finansowały swój import. Strumienie kapitałów z Niemiec finansowały deficyty w handlu zagranicznym krajów Europy B. Upraszczając rzecz całą, można powiedzieć, że Niemcy sami opłacali (częściowo) swój eksport do krajów Europy B, dokąd płynęły niemieckie realne towary i produkty, a skąd do Niemiec płynął „papier”: papiery wartościowe, obligacje, gwarancje hipoteczne itp.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby kredyty zaciągnięte na pokrycie zwiększonego importu zostały spłacone. Tymczasem okazuje się dziś, że nabywcy towarów i produktów są niewypłacalni, towary zostały już skonsumowane, ale wierzytelności pozostały do spłacenia. Jeśli dłużnicy nie spłacą swoich długów, to zagrożone bankructwem mogą być niemieckie banki i inne instytucje finansowe. Żeby do tego nie dopuścić, rząd Niemiec chce przekazać dłużnikom pieniądze na spłacenie długów. A skąd rząd niemiecki weźmie na to miliardy euro? Oczywiście z budżetu. Na końcu okaże się, że niemieccy – głównie wielcy – eksporterzy wprawdzie zapłatę za swoje wyeksportowane towary już skasowali, ale rachunek zapłacą ostatecznie „zwykli Niemcy” – podatnicy, czyli „pożyczkodawcy ostatniej instancji”, czy też raczej „dawcy ostatniej instancji”.

Powtarza się dzisiaj, że strefa euro przeżywa kłopoty, ponieważ połączono w niej kraje o różnym poziomie gospodarczym. Przypomnieć należy, że to połączenie nie było jakimś niezamierzonym błędem, wprost przeciwnie, wynikało z przyjętego planu. Głównym celem unii walutowej było wszak obniżenie kosztów pozyskiwania kapitału w krajach zadłużonych, o słabszej gospodarce i niższej produktywności poprzez obniżenie podstawowych stóp procentowych i obniżenie kosztów zaciągania długów rządowych w formie obligacji, aby w ten sposób pomóc im „dogonić” Europę A. Jednakże w ostatecznym rozrachunku to subwencjonowanie Europy B okazało się czystym transferem siły nabywczej do tych, którzy mieli mniej towarów na wymianę, i umożliwiło w krajach subwencjonowanych wzrost konsumpcji bez wzrostu produkcji, wzrost importu bez odpowiadającego mu wzrostu eksportu.

Powołanie do życia wspólnej waluty i prowadzenie jednolitej polityki pieniężnej było więc w istocie rodzajem „walutowo-kredytowego socjalizmu”, wielkim programem redystrybucji i sposobem subwencjonowania krajów Europy B, rodzajem „pomocy rozwojowej” mającej – zgodnie z socjalistycznymi koncepcjami równości ekonomicznej – wyrównać poziom gospodarczy i socjalny Europy A i Europy B. Za ten socjalistyczny (nieudany) eksperyment na kontynentalną skalę ktoś musi zapłacić. Niemcy, a ściślej rzecz biorąc „zwyczajni Niemcy”, należą do tych, którzy go sfinansowali, finansują i mają finansować nadal.

(Przeczytaj też „Niemcy w kleszczach unii walutowej” część 1 i część 2)

Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2013/02/03/niemcy-w-kleszczach-unii-walutowej-czesc-3

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.