Jesteś tutaj: Publicystyka » Filozofia » Marek Rosiak » Odpowiedź Arturowi Przybysławskiemu

Odpowiedź Arturowi Przybysławskiemu

Marek Rosiak

Rad jestem, że Artur Przybysławski, po upływie dziewięciu z górą miesięcy od doręczenia mu moich krytycznych uwag o poziomie jego (nie)kompetencji w zakresie filozofii europejskiej, której nauczaniem nadal zdaje się parać, zechciał podjąć pierwszą nieśmiałą próbę odpowiedzi na postawione mu zarzuty. Nie uznał co prawda za stosowne mnie o tym poinformować, czego powody chyba jednak w pełni rozumiem. Ba, cenię sobie nawet nieco surrealistyczny efekt zwracania się do kogoś w liście per „drogi Kaziu”, bez kierowania go jednak na ręce adresata. Być może jest to element składowy jakiejś metody medytacji, której autor listu, jak wiadomo, intensywnie naucza po godzinach, „uwalniając” swoich podopiecznych „od zbędnego filozoficznego [a przy okazji chyba i logicznego] balastu”. Żałuję tylko, iż wspomniana próba jest w swej treści tak nieśmiała, Przybysławski poszedł bowiem na łatwiznę, odnosząc się wyłącznie do bardzo skrótowo sformułowanych obiekcji, jakie opublikowało Forum Akademickie w nr 9/2010, a i to jeszcze bynajmniej nie do wszystkich z nich. Do lakoniczności i pewnej gdzieniegdzie przenośności zmuszony zostałem w tej recenzji limitem jednej kolumny, jaką pismo przeznacza na tego typu teksty.

Dobre jednak i to, zwłaszcza w porównaniu z wcześniejszymi, niezwykle egzaltowanymi jak na herolda radosnej pustki, reakcjami Przybysławskiego. Pierwsze bowiem, co zrobił on w reakcji na przedstawione mu zarzuty i zaproszenie do próby publicznego ich odparcia, to poskarżenie się przełożonym na nadwerężanie jego prestiżu i godności, co ci potraktowali z pełną powagą, dalej zaś grożenie redaktorowi czasopisma, które tekst recenzji przyjęło do druku, procesem. Warto tu nadmienić, że o zamierzonej publikacji recenzji Przybysławski dowiedział się ode mnie, bowiem w naiwności swej podałem mu te dane, zachęcając w imieniu redakcji do opublikowania w tymże samym numerze repliki (zadaje to kłam jego twierdzeniu jakoby recenzja moja została „odrzucona przez branżowe czasopisma” – w domyśle – z uwagi na jej nienaukowy charakter). Publikacja recenzji została w ten sposób odwleczona w czasie, jednakże – wbrew oczekiwaniom Przybysławskiego – bynajmniej nie zablokowana. Wkrótce recenzje jego książki ukażą się bowiem w trzech aż naukowych periodykach, w tym jedna w czasopiśmie w najwyższym możliwym stopniu „branżowym”, abonowanym przez wszystkie bez wyjątku biblioteki filozoficzne, publikacja w którym słusznie uchodzi w naszym środowisku za szczególne wyróżnienie. Inna zamieszczona zostanie obok recenzji buddologa, prof. Krzysztofa Kosiora, nie pozostawiającej suchej nitki na buddyjskich z kolei wątkach książki Przybysławskiego. Recenzję swoją opublikuje też jeszcze inny autor, specjalista w zakresie relewantnej gałęzi buddyzmu i mam podstawy sądzić, że nie będzie to raczej laurka. Proszę Czytelników o wybaczenie, że dane bibliograficzne tych publikacji podam dopiero po ich ukazaniu się – takiej przezorności nauczyła mnie brzydka skłonność mego oponenta do tego, by przede wszystkim, per fas et nefas, przeciwstawiać się upowszechnieniu krytycznych opinii o (d)efektach jego dociekań, a odpowiadać na nie, niekoniecznie merytorycznie zresztą, dopiero (jak sądzę) pod presją zaniepokojenia powstałego wśród własnej publiczności. Choć w dobie społeczeństwa informatycznego wysiłki blokowania niewygodnej prawdy skazane są z góry na porażkę, to uświadomienie sobie tego zajęło najwidoczniej Przybysławskiemu aż trzy kwartały.

Po tym przydługim, lecz jak sądzę niezbędnym, wprowadzeniu na naszą niestety niezbyt diamentową ścieżkę, przechodzę do rzeczy:

1. Atomizm Demokryta. Przybysławski usiłuje odeprzeć mój zarzut twierdząc, że układy atomów to „epifenomeny” pozbawione „spajającej je natury” i „fundującej je istoty”. Po cóż te „myślowe figury” na miarę „hypokeimenon”? Sprawa jest prosta i oczywista: Para stykających się ze sobą atomów to nie żaden „epifenomen” – jeśli nie zna się greki, wystarczy zajrzeć do lada jakiego słownika, a choćby i Wikipedii (czego zresztą w poważnych kwestiach nie zalecam, ale na tym poziomie zaawansowania w filozofii powinno to wystarczyć). Piszę o tym obszerniej w inkryminowanej przez Przybysławskiego detalicznej recenzji jego książki, ale sprawa nie wymaga długich deliberacji: zetknięcie się atomów, choćby i momentalne, jest równie obiektywne jak same te atomy. Jeśli zaś upierać się przy „naturze i istocie”, to układ taki jest sam swą istotą i naturą zarazem – dlatego nie ma wielkiego sensu o istocie i naturze tu mówić. O tym, że współczesne nauki przyrodnicze, opierające się na (zmodyfikowanej) hipotezie atomizmu, uznają, iż istnieją nie tylko cząstki elementarne, ale również ich, niebędące żadnymi „figurami myślowymi”, interakcje, pisałem był w swej pełnej recenzji, ale na użytek Przybysławskiego powtarzam raz jeszcze, z nadzieją, że w końcu dotrze.

2. „Dom to cegły i deski”. Istota czegoś takiego to właśnie układ i spojenie owych cegieł i desek, które tworzą dom (co Arystoteles nazywa formą domu). Nie ma ich w kupie cegieł i desek, a kto w to wątpi, niech sobie spróbuje pomieszkać na kupie gruzu; na pewno niektórzy zrozumieją to nawet i bez takiego doświadczenia. Przybysławski usiłuje tu wykpić się „relacjonowaniem stanowisk filozoficznych, które nie wprowadzały takich rozróżnień (między kupą gruzu i domem)”. Nieładnie jest wskazywać na kolegę, mówiąc, że „to nie ja, tylko on wymyślił tę głupotę, panie psorze”. Autor zachwalający, tak w druku, jak i podczas licznych spotkań z prostodusznymi słuchaczami płci obojga, doświadczenie pustki na wesoło („z przymrużeniem”) i rekomendujący „filozofię pustki” jako „niezwykle konsekwentną procedurę uwalniającą umysł od zbędnego filozoficznego balastu” (informacja na skrzydełku obwoluty jego traktatu) powinien sam ręczyć za swe towary, a nie zwalać odpowiedzialność za defekty na szacownych nieboszczyków, którzy nie mogą już zaprotestować przeciwko (dez)interpretacjom, jakim poddawane są ich doktryny.

3. Orzekanie. Przykład z bielą i śniegiem istotnie nie pochodzi z książki Przybysławskiego, gdzie mowa jest o gorącu i ogniu. Pozwoliłem tu sobie na aluzję do słynnego zdania z pracy Alfreda Tarskiego, logika skądinąd, o której Artur Przybysławski miał pełne prawo nie słyszeć i nie to mu bynajmniej zarzucam. Przykład z kapuścianą głową i głąbem, przyznam nieskromnie, jest zaś już mój własny. Pełne sformułowanie zarzutu w odniesieniu do oryginalnego sformułowania Przybysławskiego znajduje się w recenzji kong size, do której zainteresowanych odsyłam i która jest Przybysławskiemu doskonale znana. Nadmienię tu tylko, że zarzut ten postawiłem też autorowi w trakcie jego kolokwium habilitacyjnego (w ponad pół roku po zapoznaniu go z nim po raz pierwszy). Odpowiedź w pełni potwierdziła moje i nie tylko moje przypuszczenia o zupełnej logicznej niezborności toku jego myśli1.

4. Kant i fenomeny. Myśliciel ten, podobnie jak Leibniz oraz Richard Feynman, był niewątpliwie geniuszem. Nie zwalnia nas to jednak od wysiłku pojęcia tego, co miał nam do powiedzenia. Na pewno zaś nie twierdził, że „rzeczy są konstytuowane przez rozum”, o czym łatwo można się przekonać już z lektury popularnych omówień jego filozofii. Nieco bardziej zaawansowanych lektur, najlepiej samej „Krytyki czystego rozumu” potrzeba natomiast, by pojąć, że kantowskie zjawiska nie są żadnymi iluzjami oraz że kantowski idealizm transcendentalny nijak nie implikuje stanowiska „filozofii pustki” głoszącego, że nie istnieją żadne rzeczy o trwałej istocie, bo to ostatnie jest stanowiskiem metafizycznym, podczas gdy idealizm kantowski ma charakter epistemologiczny. W kwestii rozróżnienia epistemologicznego i metafizycznego sensu idealizmu polecam, oprócz ponownej lektury mej obszerniejszej recenzji, nie mniej przystępnie od niej napisaną propedeutykę Kazimierza Ajdukiewicza „Zagadnienia i kierunki filozofii”. To natomiast, że Przybysławski świadom jest, iż Kant to empiryczny realista, a zarazem transcendentalny idealista, bardzo mnie cieszy, świadczy bowiem o pewnym postępie ducha przez dzieje, choć może nie aż na miarę oczekiwań Hegla i jego wyznawców. Przed kilkunastu bowiem laty, w pracy magisterskiej ocenionej przez panią promotor B. Tuchańską na 4, której recenzentem nieszczęśliwym trafem zostałem, obok innych zadziwiających stwierdzeń jej podopiecznego znalazłem także i obwieszczenie jakoby Kant był empirycznym idealistą, a zarazem transcendentalnym realistą. Ani autorowi pracy, ani – co gorsza – jego naukowej opiekunce, najwyraźniej w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało to, że sam staruszek Kant explicite odrzucał taką kombinację jako niedorzeczną.

5. Arystoteles i materia pierwsza. Artur Przybysławski zestawia ze sobą tezę metafizyki Arystotelesa: „Jeżeli jest jakaś rzecz pierwsza, o której nie można już powiedzieć, że jest ‘z czegoś innego’, rzecz ta będzie pierwszą materią” z faktem, że Stagiryta opisuje byt potencjalny, jako to, z czego rzecz jest. Niestety, w żadnym razie nie wynika z tego – jak chce Przybysławski – że materia pierwsza jest bytem potencjalnym. Aby to pojąć, potrzeba logiki, ale naprawdę tylko tycio. Druga teza da się mianowicie wypowiedzieć następująco: Dla dowolnego x: x jest (zrobione, zbudowane) z y, wtw gdy y jest bytem potencjalnym (względem x albo inaczej: y jest potencjalnie x). Pierwszą tezę zaś można wysłowić tak oto: x jest materią pierwszą wtw gdy nie istnieje takie y, że x jest (zbudowane, zrobione) z y. Łatwo (?) teraz dojrzeć, że z tych dwóch tez nijak nie wynika, iż materia pierwsza jest bytem potencjalnym. Można to, w razie potrzeby, bez trudu wyłożyć i w sposób bardziej łopatologiczny, przywołując inne jeszcze tezy metafizyki Arystotelesa, do których Przybysławski zapewne nie zdołał już dotrzeć (ale chwali mu się i to, co zdołał). To, z czego rzecz „jest” w ww. sensie to materia rzeczy, ale materia ostatnia, inaczej mówiąc – jej przyczyna materialna. Materia pierwsza nie jest zaś przyczyną materialną niczego, każda rzecz bowiem wg Arystotelesa jest „z” innej rzeczy. Takie to mamy, niestety, u Stagiryty „figurki myślowe” i zanim się ktoś weźmie za ich krytykowanie, dobrze jest się w ich gąszczu choć trochę rozeznać, np. przy okazji przerabiania kursu ontologii dla studentów filozofii w IF UŁ. Muszę jednak przyznać, że w porównaniu z tymi, co skłonni są przypisywać Arystotelesowi i innym filozofom przeróżne straszne brednie bez fatygowania się wynajdywaniem jakichkolwiek bądź cytatów na ich poparcie, Artur Przybysławski wspiął się w swoich krytykach „myślowych figur” Arystotelesa na godny uwagi poziom erudycji.

6. Co do nieodróżniania przez Przybysławskiego kwantyfikacji ogólnej i szczegółowej odsyłam ponownie do recenzji kong size, bowiem z uwagi na szczupłość miejsca w FA mogłem się odnieść do tej kwestii jedynie w przenośni, acz – jak tuszę – w pełni zrozumiale. To, że wymieniony zdecydował się i tu zignorować tak moje skrótowe, jak i obszerniejsze wyłuszczenie, uznaję za walkower z jego strony, a ocenę słuszności tej „wypowiedzi ocennej” pozostawiam Czytelnikom pełnej recenzji, gdzie znajdą więcej jeszcze poważnych zarzutów.

Na koniec pozwolę sobie – jako stary belfer2 – skorzystać z wyjątkowej, co stwierdza sam Przybysławski, okazji opublikowania jego epistoły i poczynić – nawiązując do jego własnych utyskiwań na „skandaliczność i obraźliwość” (czyt.: dotkliwość) moich krytyk – pewną generalną uwagę o jego z kolei stylu. Nie kieruję jej bynajmniej do Przybysławskiego, ale raczej do osób, które, zafascynowane jego jakoby „lekką, miejscami wręcz zabawną formą”, gotowe byłyby może się na niej wzorować (zakładam że są takie, nie licząc anonimowego autora notki wydawniczej jego najnowszej książki). Już pobieżny rzut oka na polemikę Przybysławskiego pokazuje, że zasadniczym pomysłem na jej „wręcz zabawną formę” jest próba przekierowania mych własnych argumentów i określeń przeciwko mnie samemu. Taka taktyka nosi w erystyce nazwę retorsio argumenti i uważana jest przez wielkiego znawcę (i praktyka) tych technik – Artura Schopenhauera – za jeden z efektowniejszych wybiegów, z czym jestem skłonny w zasadzie w pełni się zgodzić. Jednakże stosowanie tego chwytu przez Przybysławskiego ukazuje inną – rzekłbym, dialektycznie antytetyczną – prawidłowość: otóż stosowanie go bez umiaru (chyba z siedem razy w niedługim w końcu elaboracie) i w sposób mechanicznie jednostajny, psuje cały efekt, raczej nużąc czytelnika, a już na pewno nie stwarzając wrażenia lekkości, chyba że tę ostatnią miałoby się rozumieć „z przymrużeniem oka”. Spieszę jednak dodać, że nie zamierzam skarżyć się swoim przełożonym ani też wydawcom Przybysławskiego na nudzenie mnie przez niego, tak nie licujące z promocyjnymi anonsami na skrzydełkach jego książek. Co więcej, deklaruję niezmienną gotowość rzeczowego odpierania jego kolejnych, choćby jeszcze bardziej zanudzających, ale oby choć ździebko dorzeczniejszych, polemik.


1 Odpowiedzi Artura Przybysławskiego na kwestie stawiane podczas jego kolokwium habilitacyjnego omawiam bliżej w jednej z mających się wkrótce ukazać drukiem („w czasopiśmie [wysoce] branżowym”) recenzji. Muszę zarazem tu przyznać, że pierwszą osobą, która na notoryczną alogiczność wywodów Przybysławskiego zwróciła już przed laty uwagę, był prof. dr hab. Adam Nowaczyk. Umieścił on w swym internetowym pisemku, wartym lektury nie tylko z tego względu, recenzję książki powstałej z doktoratu naszego autora. Publikację tę autor książki raczył całkowicie zignorować, ale – kto wie – może z czasem i ten deficyt spróbuje on nadrobić. Zob. http://www.filozof.uni.lodz.pl/kwadro/pdf/11.pdf (stan na dz. 1 II 2011).

2 Byłem już onegdaj skazany przez komisję dyscyplinarną za (m. in.) użycie wobec samego siebie określenia (cyt.:) „podwórkowa profesura”. Pomny tego, zastrzegam się więc, że terminu „belfer” używam tu nie jako nazwy ogólnej, a wyłącznie w funkcji, jeśli tak wolno powiedzieć, autoepitetu. Z góry też przepraszam wszystkich mimo wszystko tym wszystkim zgorszonych.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.